Jeśli oceniamy wynik szczytu w Hadze, to szokuje przede wszystkim lakoniczność wydanego komunikatu. Składa się on z 5 punktów i mieści na kartce papieru, co może świadczyć zarówno o niewielkich ambicjach uczestników, jak i o tym, że podziały są tak głębokie, iż niewiele więcej udało się ustalić i dlatego końcowy komunikat jest tak skromny. Dla porównania, po poprzednim szczycie, który miał miejsce w Waszyngtonie, komunikat końcowy składał się z 38 punktów i zajmował 11 stron.
Edward Luce napisał, że "tchórzostwo źle służy" sojuszom wojskowym, a jego zdaniem europejscy przywódcy, którzy uczestniczyli w szczycie NATO w Hadze pokazali, iż bardziej boją się Donalda Trumpa niż Władimira Putina. Po to aby "obłaskawić" amerykańskiego prezydenta "skrócili agendę, zepchnęli Ukrainę na dalszy plan, zbagatelizowali zagrożenia ze strony Rosji, złożyli puste obietnice i unikali podejmowania pilnych decyzji". Trudno nie zgodzić się z taką oceną, nawet jeśli skoncentrujemy się wyłącznie na tekście komunikatu końcowego, a zbagatelizujemy wypowiedzi i komentarze uczestników szczytu. W szczególności zdziwienie muszą budzić zapisy pkt. 2 komunikatu końcowego, gdzie o zagrożeniach ze strony Rosji mówi się w kategorii "długoterminowych", co zresztą wyjaśnia w pewnym stopniu dlaczego osiągnięcie pułapu 5 % PKB przeznaczanych na bezpieczeństwo przez państwa członkowskie przewidziano dopiero na rok 2035. Warto przypomnieć, że przed rokiem w Waszyngtonie Rosja, w końcowym komunikacie, uznana została za "najpoważniejsze i najbardziej bezpośrednie zagrożenie dla bezpieczeństwa Sojuszników".
Co się zmieniło w polityce Moskwy?
Różnica jest oczywista i pozostaje poszukiwanie odpowiedzi na pytanie, co zmieniło się w polityce Moskwy, że państwa członkowskie NATO do tego stopnia zmieniły swą ocenę sytuacji? Angela Stent przypomniała, że szczyt w Waszyngtonie zakończył się porozumieniem państw NATO w kwestii zbudowania krótkoterminowej strategii radzenia sobie z rosyjskim zagrożeniem. Po dojściu do władzy nowej administracji rozpoczęte już prace zarzucono - tak duże były różnice między Stanami Zjednoczonymi a pozostałymi sojusznikami, że trudno było znaleźć punkty wspólne. Ta niemożność ustalenia wspólnej polityki wobec Rosji odsłania poważniejszy problem, z którym, jak na razie, NATO nie jest w stanie sobie poradzić. Chodzi o coraz bardziej różniące się interesy strategiczne, których ponowne odczytywanie skłania Stany Zjednoczone i państwa europejskie do proponowania odmiennej polityki wobec Rosji. W Moskwie niewiele się zmieniło. Trudno byłoby wskazać na zmianę choćby tonu w deklaracjach Kremla, a jedynym czynnikiem zmiany wydaje się być w tej sytuacji inna optyka Waszyngtonu, którego przedstawiciele zaczynają myśleć zarówno o zakończeniu wojny, jak i budowaniu jakiegoś modus vivendi z Federacją Rosyjską. Ale te różnice interesów strategicznych dzielą nie tylko Amerykę i Europę, lecz również mamy z nimi do czynienia, o czym będzie jeszcze mowa, w samej Europie. Ujawniają się one w sytuacji dialogu na temat zwiększenia poziomu wydatków na bezpieczeństwo, bo państwa słabiej odczuwające zagrożenie ze strony Rosji mają mniejszą ochotę na zaciskanie pasa po to, aby sojusznicy na Wschodzie czuli się lepiej.
To, do pewnego stopnia, wyjaśnia dlaczego Wołodymir Zełenski nie był oficjalnym uczestnikiem szczytu, choć oczywiście był w Hadze i nieoficjalnie rozmawiał też z Donaldem Trumpem. Ta różnica między "oficjalnym" i "prywatnym" charakterem obecności ukraińskiego prezydenta jest istotna również z tego powodu, że i w tym przypadku nastąpiła zmiana w porównaniu ze szczytem w Waszyngtonie.
Deklaracja na pokaz?
Wreszcie warto choćby pobieżnie poruszyć kwestię wydawania przez państwa członkowskie 5 % PKB na bezpieczeństwo. Po pierwsze, swoje votum separatum zgłosiła Hiszpania. Po drugie, publicznie również Belgia i Słowacja, której premier coraz wyraźniej optuje za opcją "dogadania" się z Rosją, krytykowały tego rodzaju deklaracje. W europejskich mediach roi się od anonimowych wypowiedzi dyplomatów z państw członkowskich wskazujących, że ani Włochy, ani Francja ani Wielka Brytania nie będą w stanie wywiązać się z deklaracji wydawania 5 % swego PKB na obronność. Analiza sytuacji budżetowej i ekonomicznej tych państw, pisałem o tym na łamach Portalu Obronnego wiosną, wskazuje na to, że podobnie jak z postanowieniami szczytu NATO w Walii z 2014 roku, tak i teraz szybkie osiągnięcie deklarowanego poziomu wydatków jest mało prawdopodobne.
To wyjaśnia dwie kolejne kwestie. Dlaczego wpisano rok 2035, kiedy większość, jeśli nie wszyscy podpisujący deklarację z Hagi, nie będą już ponosić odpowiedzialności za losy swych krajów i dlaczego w deklaracji końcowej jest tak mało konkretów, ba, nie podjęto próby określenia żadnych nowych celów czy sformułowania programów o charakterze wojskowym. Mamy zatem do czynienia z ogólną deklaracją na temat spełnienia wyśrubowanego kryterium wydatków na bezpieczeństwo, o którym wiadomo, że nie wszystkie państwa europejskie będą w stanie zbliżyć się do tego pułapu i należy spodziewać się popisów kreatywnej księgowości. Prócz państw nordyckich i wschodniej flanki NATO, jedynie Niemcy mają szansę, analizując ich sytuację budżetową, dojść do poziomu 5 % PKB przeznaczanych na bezpieczeństwo. I może właśnie dlatego w jednym z wystąpień na szczycie Mark Rutte Sekretarz Generalny odpowiadając na pytanie Joshuy Krebsa, niemieckiego blogera wojskowego, który zastanawiał się "czy Niemcy mogą być już teraz wiodącym narodem, z punktu widzenia zdolności militarnych, w Europie" nie miał wątpliwości i odpowiedział "jesteście liderem, zdecydowanie, i… bogatym krajem. Musicie bronić siebie i w ten sposób bronić nas wszystkich".
Wydatki nie muszą oznaczać większych zdolności wojskowych
O to, zaryzykuję tezę, chodzi przywódcom państw europejskich. Składając deklaracje skokowego wzrostu wydatków wojskowych chcą obłaskawić Trumpa, nazywając go przy okazji "ojcem", jak to zrobił Rutte, i uniknąć rewolucyjnej zmiany w Europie. Pozwala to sformułować tak odległy termin osiągnięcia deklarowanego pułapu, że o wywiązanie się z obietnic będą się martwić inni i bazować na tym, że wschodnia flanka i Niemcy, którzy chcą odbudować swe przywództwo i w związku z tym, jak zawsze, nie poskąpią środków, i tak zmuszone zostaną do wyższych wydatków, więc per saldo "jakoś to będzie". Tym bardziej że w pkt. 3 komunikatu końcowego dopuszczono zaliczenie do pułapu 5 % pomocy wojskowej dla Kijowa, która już obecnie jest zaliczana do wydatków wojskowych państw członkowskich. Komentatorzy na Ukrainie umieszczenie takiego wpisu uznają za wielki sukces Kijowa, co moim zdaniem jest przesadą, choć zrozumiałą w ich sytuacji. Nie ulega wątpliwości, że utrzymanie zdolności Ukrainy do obrony, tym bardziej odpowiednio licznej i dobrze wyposażonej armii w czasie pokoju, wymagało będzie rocznych zastrzyków finansowych, dokonywanych przez sojuszników Ukrainy, na poziomie od 40 do 60 mld dolarów. Do tego sprowadza się też polityka Zełenskiego, koncentrującego się w ostatnich miesiącach na budowie systemu porozumień bilateralnych, które zakładają stałe wsparcie finansowe ze strony sojuszników dla Ukrainy. Z perspektywy Kijowa jest to działanie rozsądne i zrozumiałe, ale nie musi oznaczać budowy własnych zdolności przez państwa - członków NATO, które mogą osiągnąć nawet w sytuacjach skrajnych pułap wydatków na poziomie 5 % PKB na bezpieczeństwo, nie zmieniając niczego w swej dotychczasowej polityce.
Problem polega bowiem na tym, na co zwrócił uwagę Max Bergman, że wyższe wydatki nie muszą automatycznie oznaczać większych zdolności wojskowych. Franz-Stefan Gady z IISS przypomniał w tym kontekście oczywistą prawdę, że zwiększanie zdolności do obrony, i szerzej, potencjału wojskowego, nie sprowadza się do prostej rozbudowy liczebności własnych armii i zakupienia większej ilości sprzętu, a to mogłaby sugerować koncentracja uwagi jedynie na podniesieniu budżetów obronnych. Jak zauważył "liczenie żołnierzy i sprzętu jest błędnym ćwiczeniem. Prawdziwym wyzwaniem jest to, że Europie brakuje krytycznych zdolności niezbędnych do integrowania i utrzymywania operacji bojowych przez długi czas — tak zwanych strategicznych czynników wspomagających, które są niemal w całości dostarczane przez Stany Zjednoczone". Tej kwestii nie przesądza ostatni szczyt NATO w Hadze, a nawet w związku z przesunięciem terminu kiedy Rosja może stać się zagrożeniem, odsuwa się niezbędne działania w czasie. Sprzyja też temu zapisana w pkt. 3 "rozciągliwa" formuła umożliwiająca zaliczanie do wydatków wojskowych państw członkowskich tego, co przekazują oni Ukrainie. Kijowowi trzeba i warto pomagać, ale nie kosztem zdolności do budowy własnych zdolności. Wreszcie pojawia się "problem Niemiec", bo słusznie napisała Liana Fix z Council od Foreign Relations, że są one jedynym tej wielkości państwem na naszym kontynencie, które realnie może, ze względu na swą relatywnie dobrą sytuację budżetową i w zakresie długu publicznego, podnieść znacząco nakłady na bezpieczeństwo. Państwa wschodniej flanki i Skandynawowie w tym rachunku mniej się liczą, zarówno z tego powodu, że są one mniejsze, jak i przede wszystkim dlatego, że i tak czując się zagrożonymi będą wydawać dużo, zapewne więcej niż 5 % PKB na bezpieczeństwo. Ale z dużych państw Europy Zachodniej, tylko Niemcy mogą zacząć wydawać znacząco więcej, bo ani Francja, ani Wielka Brytania, ani tym bardziej Włochy czy Hiszpania tego nie zrobią.
"Trudno abyśmy byli zadowoleni"
Pojawić się mogą w związku z tym dwa potencjalne zagrożenia. Po pierwsze jeśli Niemcy zaczną odgrywać pierwsze skrzypce w polityce bezpieczeństwa naszego kontynentu, a Stany Zjednoczone staną się "oddalonym sojusznikiem", to jaką mamy gwarancję, że nie powróci "problem niemiecki" w europejskiej polityce? Druga kwestia jest nie mniej istotna, bo trzeba zadać pytanie o to, czy Berlin i niemiecka opinia publiczna będą orędowali za trudną polityką zwiększania własnych, europejskich zdolności wojskowych i twardym "nie" wobec oczekiwań Moskwy, a nie zwycięży tam inna optyka. Taka, o której w wywiadzie dla "Die Welt" mówił choćby ostatnio komandor Bauer, holenderski, były już szef Komitetu Wojskowego NATO. Powiedział on, pytany o reakcję Sojuszu na rosyjską agresję, że "jeśli Rosja faktycznie napadnie na Estonię, klauzula Sojuszu zawarta w artykule 5 będzie miała zastosowanie. Jeśli to będzie stosunkowo niewielki atak i ogólna integralność terytorialna Estonii nie zostanie zagrożona, będziemy mieć czas na konsultacje. Musimy rozważyć: czy chcemy rozpocząć wojnę, czy nie?". Zastąpienie zaangażowania amerykańskiego niemieckim nie redukuje kwestii wiarygodności gwarancji zawartych w art. 5, a biorąc pod uwagę różnice potencjałów i dotychczasową politykę, czyni kwestię tę jeszcze bardziej palącą. Szczyt NATO w Hadze nie rozwiał tych wątpliwości, co więcej zwiększył ich siłę. Trudno, abyśmy byli zadowoleni z jego rezultatów, nawet jeśli będziemy wydawać więcej na bezpieczeństwo.
