Spis treści
- Dobre statystyki, realna skuteczność
- Jedność dowodzenia, organizacji i struktury
- Granica zamiast czołgu?
- Na „Pasku”, czyli na pierwszej linii
- Jak strzelby rozwiązały problem procarzy?
- Modernizacja zapory, czyli uszczelnianie
Dobre statystyki, realna skuteczność
W pewnym sensie skuteczność przerzutu migrantów przez granicę polsko-białoruską spadła niemal do zera. Jak chwali się gen. Szkutnik, nielicznym migrantom udaje się sforsować wzmocnioną już na znacznym odcinku barierę graniczną. Ci, którym się to uda, zostają odnalezieni i wyłapani w ciągu maksymalnie dwóch dni. Skuteczność, jak podaje z dumą generał, wynosi dziś 98%.
Gdy „Żelazna Dywizja” obejmowała Zgrupowanie Zadaniowe Podlasie, czyli w sierpniu 2024 roku, notowano w strefie buforowej 17 tys. prób przekroczenia granicy. W październiku było ich nieco ponad 6 tys. Obecnie incydentów jest jeszcze mniej, poniżej 100 na dobę. Próby przesunęły się też ze zgrupowania „Centrum” na obszar kontrolowany przez zgrupowanie „Północ”.
Powodów jest wiele. Od wzmacniania bariery, o czym napiszę nieco dalej, przez zmianę pogody, przekraczalności terenu. Nie bez znaczenia jest też poważne przetrzebienie przemytników ludzi i innych osób pomagających w procederze. Mieszane patrol, złożone z funkcjonariuszy Policji, Straży Granicznej, Żandarmerii Wojskowej oraz zwykłych żołnierzy złapały na takich działaniach ponad 60 osób.
A skąd rozbieżność w statystykach wojska i Straży Granicznej? Między innymi z mało znanego faktu – bariera nie znajduje się na samej granicy, ale półtora metra za nią. Dzięki temu jej budowa i wszelkie działania związane z ochroną prowadzone są na terytorium Polski. Jednak z punktu widzenia Straży Granicznej już samo dojście do bariery jest naruszeniem granicy, niezależnie od tego, czy uda się ją sforsować czy nie. Dla wojska, dopiero sforsowanie bariery jest problemem. Choć innych problemów na granicy nie brakuje.
Jedność dowodzenia, organizacji i struktury
Wcześniej działania na granicy trudno było skoordynować, gdyż realizowały je nie tylko różne służby, ale też różne jednostki należące do odrębnych dywizji, brygad WOT i tak dalej. Łącznie ze służbami było to ponad sto różnych podmiotów. Od sierpnia 2024 roku wojsko ujednoliciło strukturę. Jak mówi gen. Szkutnik - „Operacja została niejako ujednolicona, uporządkowana i przemodelowana. Teraz wojsko traktuje ją jak udział w misji, tyle że nie za granicą.” Stąd też powtarzane przez generała kilkukrotnie podczas naszego pobytu na granicy sformułowanie, że jest to „wykonywanie zadania bojowego w warunkach pokoju.”
Całą operacją zajęła się 18. Dywizja Zmechanizowana, należące do niej jednostki delegują personel, a na czele operacji stanął jej dowódca. W przyszłości jej zadania przejmie 12 Szczecińska Dywizja Zmechanizowana. Zgrupowanie Zadaniowe Podlasie będzie w ten sposób funkcjonować tak długo, jak będzie potrzebne. Zdaniem wszystkich obecnych na tej misji oficerów, z czasem działaniami powinny zająć się odpowiednie służby i formacje mundurowe. Wojsko natomiast powinno powrócić do swoich podstawowych zadań.
Granica zamiast czołgu?
Należy być może przypomnieć, że służący na granicy żołnierze, a jest ich tutaj ponad 5 tysięcy, są delegowani przez jednostki należące do 18. Dywizji i w tym czasie nie szkolą się w swoich specjalnościach, ale w nietypowej służbie „misyjnej.” Przed trafieniem na granice przechodzą liczne szkolenia, w tym z posługiwania się bronią, działań patrolowych, ale też zasad OPSEC, czyli ochrony danych dotyczących udziału w operacji.
Ich służba trwa od kilku tygodni do trzech miesięcy, ale są tacy, którzy wracają „na pasek”, choć często w zupełnie innej roli. Jest to logiczne skoro zostali odpowiednio doszkoleni i poznali specyfikę służby, ale w tym czasie nie uczą się tego, co stanowi ich podstawowe zadanie. Na przykład obsługo haubic samobieżnych K9, wyrzutni wieloprowadnicowych Homar-K czy czołgów K2. Kiedyś będą musieli to nadrobić. Z drugiej strony żołnierze ci nabierają pewnego nowego doświadczenia w warunkach odmiennych od poligonowych czy garnizonowych. Nawyków takich jak noszenie ze sobą wszędzie broni czy ochrony balistycznej.
Na „Pasku”, czyli na pierwszej linii
Najważniejsze jest zachowanie standardów i nawyków bezpieczeństwa na tak zwanym „pasku”, czyli podczas służby na samej granicy. Tutaj wiele się zmieniło po ujednoliceniu dowodzenia. Zmieniono znacznie system dozoru i patrolowania, przechodząc od patroli pieszych niemal całkowicie do stałych posterunków i patroli z użyciem pojazdów takich jak lekki pojazd dalekiego rozpoznania Żmija. Szybki, niewielki, zabierający 3-4 osoby, a przy tym, jak mówią sami żołnierze, cichszy od innych pojazdów, jakimi dysponują.
Żmija osiąga prędkość do 140 km/h i dzięki napędowi 4x4 oraz silnikowi o mocy 180 KM radzi sobie dobrze zarówno na drodze jak i w terenie. Sprawdza się zarówno do patrolowania, jak też do szybkiego dojazdu grupy interwencyjnej w przypadku wykrycia próby sforsowania zapory. Jedyne, na co narzekają żołnierze o tej porze roku, to brak komfortu termicznego. Pojazd posiada demontowane okna i dach, więc w środku podczas jazdy jest po prostu zimno i wieje.
Dlatego nasza grupa, choć w eskorcie wozów Żmija, wjechała na „pasek” terenowymi Fordami, czyli „Mustangami”. Przed zbliżeniem się do granicy z Białorusią obowiązują pewne środki bezpieczeństwa. Oprócz kamizelek, helmów i broni, każdy z żołnierzy i oficerów ściąga naszywkę z imieniem i stopniem. Twarz zasłania kominiarką. Również tablice rejestracyjne wszystkich pojazdów zostają przysłonięte.
„Białorusini obserwują nas tak samo, jak my ich” – wyjaśnia jeden z oficerów. Chodzi więc o utrudnienie im identyfikacji pojazdów, jednostek, a przede wszystkim ludzi. Białoruskie służby obserwują naszą stronę granicy i wszystko, co się tu dzieje, starając się wykorzystać do celów propagandowych, ataków personalnych czy ułatwienia przekroczeń granicy.
Nagłe pojawienie się dwóch dużych grup pojazdów i dużej grupy żołnierzy oraz, co jeszcze dziwniejsze, cywilów, z pewnością ich zaskoczyło. „Teraz kombinują i co się dzieje po naszej stronie” – mówi ten sam oficer z mieszanką satysfakcji i rozbawienia. Ale mimo lekkiego tonu, słychać pewne napięcie w głosie. Na „Pasku”, jak nazywają te 200 metrów od granicy żołnierze, sytuacja może się gwałtownie zmienić, choć obecnie jest tu znacznie bezpieczniej niż kiedyś.
Jak strzelby rozwiązały problem procarzy?
Ze strony białoruskiej na żołnierzy i pograniczników padały nie tylko gałęzie i kamienie. Problemem byli „procarze”, jak mówi gen. Szkutnik, strzelający nie tylko kamieniami i stalowymi kulkami, ale również wygrzebaną z ziemi gdzieś po „tamtej stronie” ołowianymi pociskami. Taki pocisk wystrzelony z silnej procy ma energię porównywalną z pistoletem i stanowi realne zagrożenie życia.
Polecany artykuł:
Problem rozwiązała wprowadzenie na granicę żołnierzy odpowiednio przeszkolonych i uzbrojonych w strzelby gładkolufowe z amunicją gumową. Nie jest ona groźna dla życia, ale na tyle bolesna, że szybko skończyły się ataki procarzy. Strzelby skutecznie pacyfikują sytuację, przez samą swoją obecność. Jak mówi gen. Szkutnik, dotąd było dziesięć przypadków otwarcia ognia z broni gładkolufowej. Obyło się bez ofiar.
Modernizacja zapory, czyli uszczelnianie
Ale zapora, to temat złożony. Objęcie całej operacji przez 18 Dywizję wiązało się ze zmianami w organizacji i technologii zabezpieczenia. Problem wyjaśnił generał Szkutnik, prezentując lewarek odebrany przekraczającym granicę. Został on tak zmodyfikowany, aby można było w ciągu mniej niż pół minuty rozgiąć pręty ogrodzenia postawionego na granicy. Potrzebne są do tego cztery osoby. Dwie przytrzymują lewarek w odpowiedniej pozycji, a dwóch kolejnych kręci korbą.
Taki lewarek kosztuje kilkadziesiąt złotych w Polsce, ale przemytnicy biorą za nie od migrantów około 200 dolarów. Jak powiedział generał, początkowo zarządzono, aby odbierać te lewarki przy każdej okazji, ale on tego zakazał. Moi żołnierze nie będą ginąć za 200 dolarów – powiedział wprost. Zresztą „epoka lewarków już się kończy”.
Gdy przyjechaliśmy na pasek, trwały tam prace związane ze wzmocnieniem ogrodzenia i uodpornienie go na próby przekroczenia. Dodano poziome wzmocnienia, które uodparniają pionowe sztaby na próby rozginania dostępnym sprzętem. Dodano też wystające po stronie polskiej wsporniki, na których mocowana jest taśma typu Concertina, stosowana od dawna zamiast drutu kolczastego. Powodują one, że próbujący zejść po polskiej stronie napastnik złamie pod sobą wspornik i zaplącze się w Concernitę, pozostając unieruchomiony.
Concertina zjaduje się też na szczycie zapory, która wyposażona jest również w kamery dzienno-nocne, umieszczone w specjalnych osłonach uniemożliwiających ich łatwe uszkodzenie czy zniszczenie. Widzą one na kilkaset metrów w głąb terytorium Białorusi, co powala zwykle wykryć nadchodzących napastników. Stąd ich pośpiech. Rozgięcie zapory zajmowało mniej niż minutę. Przecięcie wcześniej nowo dodanych elementów to kilka minut, czyli więcej niż zajmie patrolowi dotarcie do tego miejsca. Stąd dziś najbardziej popularny sposób przekraczania zapory to górą. Przystwia się drabiny, zarzuca szmaty czy koce na koncertinę i probuje skoku z wysokości kilku metrów na ubitą ziemię. Ryzykowne, ale czasem się udaje.
Alternatywą jest szukanie szczęścia w drodze przez rzekę i bagna. Tam nie można postawić fizycznych blokad, poza samymi mokradłami, który nieostrożnego podróżnego mogą łatwo wciągnąć. Niejeden polski żołnierz przez chwilę nieuwagi stracił but, lub walczyć o jego odzyskanie w mokrym, zimnym błocie. Dlatego do patrolowania zbudowano prostu, dość szeroki podest, który łączy twardy grunt i okolice zapory z posterunkami na mokradłach. Saperzy ciężko walczyli do pierwszych mrozów aby maksymalnie dużo takiej kładki zbudować, pozwalając na szybkie przecięcie drogi migrantom.
Na bagno nie można było dostarczyć gotowych posterunków kontenerowych, dlatego zaprojektowano moduły z płyt OSB, które można tam przenieść i zmontować na miejscu w prosty posterunek. Zamknięte, suche, ciepłe miejsce dla służących na pasku. Dzięki temu znikają szałasy i inne improwizowane budowle, nazwane przez media „żul-budkami”. Zastępują je kontenery pub posterunki z prefabrykatów. Mogą być ogrzewane prądem, a gdzie nie ma takiej możliwości, grzejnikiem gazowym z butlą.
Co nie znaczy, że improwizowane konstrukcje różnego typu wież i innych wywyższonych stanowisk obserwacyjnych znikają. Często funkcjonują zaraz obok nowego kontenera posterunkowego. Pierwsza zasada to – „jeśli coś działa, to…”. To być może potrzeba więcej. Na przykład termowizorów i lornetek termowizyjnych na wyposażeniu żołnierzy. Automatycznego oświetlenia i kamer obserwacyjnych na samej zaporze.
Z drugiej strony, dyżury i użycie sprzętu odbijają się na zdrowiu i zmeczeniu żołnierzy. Noktowizor na hełmie pomaga, ale po 2-3 godzinach noszenia dodatkowego obciążenia, szyja potrafi dokuczać. Podobnie noszenie kamizelki i całego wyposażenia. Deszcz, śnieg, zimno lub upał. To nie jest lekka służba. Szczególnie tej porze roku. Jak zabezpieczane są potrzeby żołnierzy w zakresie, przeczytacie państwo już niebawem.