Jakby nie patrzeć, KRLD uczyniła gigantyczny postęp w rozwoju swoich sił zbrojnych.
FUNDAMENTEM ISTNIENIA LUDOWEJ KOREI JEST JĄDROWY ARSENAŁ
Ściślej ujmując nie tyle rozwoju, ale wyposażenia ich w broń jądrową i środki jej przenoszenia na wszystkich trzech płaszczyznach potencjalnego tzw. teatru wojny: taktycznym, operacyjnym oraz – czym świat zachodni martwi się szczególnie – strategicznym. Siły konwencjonalne odstają od współczesnych wymagań (13. miejsce w 2023 r. w świecie w rankingu Global Fireower) i bazują na ulepszonych rozwiązaniach radziecko-rosyjskiego pochodzenia.
Odkąd KRLD dysponuje bronią A (oficjalnie od 9 października 2006 r., kiedy za panowania Drogiego Przywódcy Kim Dzong Ila przeprowadzono pierwszy, oficjalny test jądrowy), komunistyczna dyktatura zyskała grunt - tak to określmy - dla swego istnienia. Nikt bowiem nie odważy się wprowadzać zbrojnie demokracji na północ od 38. równoleżnika, czyli tzw. linii demarkacyjnej.
Taka akcja wiązałaby się z tym, że Szanowny Towarzysz Kim Dzong Un bez wahania (co oficjalnie zostało uwzględnione w ichniejszej doktrynie obronnej) wydałby rozkaz jądrowego uderzenia odwetowego z Seul. Tego w Republice Korei, zwanej Koreą Południową (tam do woli można używać takiego określenia), oraz w USA - nie czarujmy się - bardzo obawiają się. Cała władza Szanownego Towarzysza opiera się de facto na jądrowym arsenale. Duży on nie jest, ale jest wystarczający, by spełniał rolę gwaranta istnienia KRLD i odstraszania tzw. imperialistów z Południa oraz wspierających ich tzw. imperialistów z USA. I jest nieważne, czy Pjongjang ma 30, 50 czy 100 głowic. Wiadomo, że wśród nich są termojądrowe (czyli H). I ma czym je przenosić. Tu podkreślić trzeba, że KRLD jest bodaj jedynym członkiem elitarnego klubu posiadaczy broni jądrowej, który nie dysponuje samolotami do jej przenoszenia.
W LUDOWEJ ARMII KRLD PODSTAWNYMI NOSICIELAMI GŁOWIC JĄDROWYCH SĄ RAKIETY ZIEMIA-ZIEMIA
Ostatnio KRLD mocno pracuje (czego nie kryje, a wręcz odwrotnie) nad rozwojem rakiet balistycznych. W czwartek (14 marca) zakończyły się amerykańsko-południowokoreańskie ćwiczenia wojskowe. Szanowny Towarzysz potrząsał mocno szabelką, groził podjęciem „odpowiednich działań”. Ba, wzywał nawet do nierozpoczynania manewrów. Ich organizatorzy mieli w poważaniu groźby Kima III, no to w poniedziałek – jak wieść z Seulu niesie – Koreańska Armia Ludowa (jakieś 1,3 mln żołnierzy w służbie czynnej) wystrzeliła testowo kolejną balistyczną rakietę.
„W kierunku Morza Wschodniego” – jak to oświadczyło dowództwo Połączonych Sztabów Republiki Korei. To już drugi „strzał” balistykiem. Pierwszy, armia Szanownego Przywódcy (i mas pracujących pod jego światłym przywództwem) wystrzeliła 14 stycznia. I był to pocisk z głowicą hipersoniczną.
To, że komuniści testują rakiety balistyczne nie oznacza, że mają ich kilka, w tzw. wersji przedprodukcyjnej. Tak nie jest. Ile ich mają, to diabeł wie, ale chyba im ich nie brakuje, skoro wspomagają nimi Moskwę. Szczątki rakiety „made in DPRK” odnaleźli Ukraińcy. Jednak większym (nie tylko dla nich) zaskoczeniem było nie to, że była produkcji KRLD, ale że w niej znaleziono części produkcji... zachodniej!
Jakim cudem, skoro Pjongjang jest obłożony sankcjami bardziej niż Moskwa? Otóż szczątkami rakiety (spadła w styczniu) zajęli się Brytyjczycy z grupy badawczej Conflict Armament Research (CAR).
Wzięli pod lupę 290 części tego, co pozostało z północnokoreańskiej rakiety. 75 proc. miało pochodzenie amerykańskie, a 16 proc. elementów rakiety pochodziło z firm zarejestrowanych w Europie, 9 proc. natomiast z firm azjatyckich. Nie oznacza to, że amerykańskie, niemieckie czy japońskie firmy sprzedawały komponenty do nawigowania rakietą KRLD.
Pjongjang nabył je przez pośredników. A to wskazuje, że system sankcji wobec państwa Szanowanego Towarzysza Kim Dzong Una jest dziurawy jak sito. Ponadto Kim III pokazał, że może testować swoje rakiety (w tym przypadku podobno o zasięgu do 900 km) w warunkach wojennych i... jeszcze mu za to płacą!
A propos płacenia. To jeszcze grubo przed wojną na Ukrainie Stany Zjednoczone kusiły KRLD zalewem pomocy finansowej, jeśli tylko Kim III zdecyduje się na przeprowadzenie denuklearyzacji. Szanowny Towarzysz może wygląda nieco śmiesznie (nie każdy może być piękny i smukły), ale głupkiem nie jest (choć w akcie desperacji może okazać się szaleńcem). Doskonale wie, że taki proces prowadzi się latami, a to w jego świadomości oznacza, utratę gwarancji sprawowania absolutnej władzy. Woli więc mieć mobilne i stacjonarne wyrzutnie rakiet, które ponoć bez problemu sięgną celów w USA, a także jeden okręt podwodny i drony zdolne do przenoszenia głowica jądrowych z zanurzenia i sprzedawać broń Moskwie. Tej Moskwie, której dziadek Szanownego Przywódcy był wasalem, a jego wnuk wyrósł na równego wśród równych (delikatnie przesadzając).
SZANOWNEMU TOWARSZOWI NIE SPIESZNO DO ZAJĘCIA KOREI POŁUDNIOWEJ
Pod koniec lutego Ministerstwo Obrony Republiki Korei oszacowało, że Pjongjang dostarczył Moskwie co najmniej 3 mln pocisków artyleryjskich 152 mm I pół miliona kalibru 122 m. Nowe transporty kierowane są nie tylko koleją, ale i transportem morskim odbiorcy. Ile północnokoreańskich rakiet trafiło do Rosji, tego Zachód nie wie. Może tylko zgadywać.
A propos zagadywania. Można zagadywać, czy nuklearne groźby Kim Dzong Una są straszakiem (którego używa Putin) czy też bardzo poważnymi ostrzeżeniami. Osobiście optowałbym za tym drugim. Mogę się mylić, bo tylko jestem zwykłym politologiem po komunistycznej uczelni, a nie certyfikowanym ekspertem. Podkreślę, że takie rozwiązanie byłoby możliwe do zaistnienia pod warunkiem, że Kim uznałby (powtórzę), że istnienie KRLD w obecnej formule i pod jego przywództwem – w jego ocenie – jest realnie zagrożone. Wątpliwe jest, wręcz bliskie zeru, by Szanowny Towarzysz nosił się z zamiarami przekonania Korei Południowej, by przyjęła dla siebie idee dżucze. Po dobroci jest to niemożliwe.
A gdyby chciał najechać na Południe z komunistyczną krucjatą, to KRLD mógłby spotkać los, który chciał jej zafundować ponad 70 lat temu gen. Douglas MacArthur. Mógłby, bo konwencjonalne siły Południa i USA rozbiłyby szybko liczną, ale technicznie zapuszczoną Koreańską Armię Ludową. I co wtedy? A wówczas Kim Dzong Un użyłby bronią jądrowej, mając w świadomości, że po tym „byłby tylko potop”. Ale, ale...
Zarówno w interesie Północy i Południa taki scenariusz jest z gatunku ostatecznych. Lepiej straszyć i grozić, acz zawsze istnieje prawdopodobieństwo, że do jądrowego ataku może dojść z tzw. przyczyn niezamierzonych. Zresztą nie tylko ze strony KRLD, jak pokazuje historia rywalizacji nuklearnej między USA I Związkiem Radzieckim, kiedy to świat był parę razy o tzw. włos od przypadkowego rozpętania wojny jądrowej... Trudno bowiem stwierdzić, co desperatom, przypartym do muru, w głowach zaświta... I to samo odnosi się do Federacji Rosyjskiej. Z tym zastrzeżeniem, że Putin też nie chce rządzić z... zaświatów!