T-14 i krótki epizod na Ukrainie
Wiosną 2023 r. brytyjski wywiad informował, że Rosja planuje rozmieścić kilka egzemplarzy T-14 Armata na Ukrainie. Ostatecznie czołgi nie trafiły do walczących Rosjan, a armia miał odmówić ich przyjęcia z powodu złego stanu technicznego. „Do tej pory jest niemal pewne, że czołgi T-14 Armata nie zostały rozmieszczone na Ukrainie. To prawdopodobnie jest spowodowane potencjalnym uszczerbkiem na reputacji w przypadku utraty „prestiżowego” pojazdu w walce oraz potrzebą wyprodukowania większej liczby czołgów podstawowych, która może być zaspokojona tylko przez inne warianty” – informowali wówczas Brytyjczycy.
Temat obecności T-14 na Ukrainie, a raczej jej braku, powracał jednak co jakiś czas. Podejmowali go nawet sami Rosjanie. Na początku 2024 r. Siergiej Czemiezow, dyrektor generalny rosyjskiego państwowego konglomeratu obronnego Rostiech w rozmowie z agencją RIA Nowosti stwierdził, że T-14 jest za drogi na wojnę. „Pod względem funkcjonalności jest oczywiście znacznie lepszy od istniejących czołgów, ale jest zbyt drogi, więc armia raczej nie będzie go teraz używać. Lepiej dla nich [red. walczących żołnierzy] kupić czołgi T-90” – przekonywał. Rosyjski państwowy serwis informacyjny TASS informował później, że T-14 został wysłany na krótko do stref walki na Ukrainie w celach eksperymentalnych, a jego projekt miał zostać „sfinalizowany” w wyniku tych ograniczonych operacji.
Interesującą analizę powodów, dla których T-14 nie pojawia się na froncie walki przedstawili analitycy z serwisu The National Interest. Ich zdaniem rosyjscy urzędnicy mogą celowo nie wysyłać czołgu do strefy walk, aby uniknąć ujawnienia jego rzeczywistych ograniczeń. Analitycy sugerują, że Kreml obawia się, że wyniki T-14 w aktywnej walce mogą negatywnie wpłynąć na zagraniczne zainteresowanie platformą.
Rosjanie liczą bowiem, że uda im się zyskać co najmniej kilku zagranicznych klientów na T-14 Armata. Raporty wskazują jednak, że do tej pory dostarczono mniej niż 20 jednostek, a produkcja seryjna mierzy się z problemami w postaci kosztów, a także licznych wyzwań technicznych. Nie wiadomo, czy w ogóle uzyska ona poziom oczekiwany przez Kreml. Zwłaszcza że już teraz pojawiają się głosy, iż może on być poza możliwościami rosyjskiej bazy przemysłowej. Do największych „przeciwników” T-14 wymienia się konstrukcję jednostki napędowej, a także integrację zaawansowanych systemów kontroli ognia i produkcję amunicji nowej generacji.
Projekt na papierze czy rosyjski czołg przyszłości?
Jak słusznie zauważa ukraiński serwis United24, program Armata funkcjonuje bardziej jako wizytówka zdolności teoretycznych Rosji niż jako system walki gotowy do wdrożenia. Jego początki nie zapowiadały jednak takiego scenariusza. Rosjanie próbowali wmówić światu, że pracują nad pierwszym w świecie czołgiem IV generacji, który nie ma sobie równego.
Pierwsze zgrzyty pojawiły się jednak na krótko przed jego oficjalną prezentacją. Podczas próby do parady z okazji Dnia Zwycięstwa na Placu Czerwonym w Moskwie T-14 Armata odmówił posłuszeństwa. Czołg zatrzymał się na dłuższą chwilę na oczach wielu świadków. Próbowano go bezskutecznie odholować, aż w końcu samodzielnie ruszył. Incydent próbowano zatuszować, zwłaszcza że podczas samej parady T-14 sprawował się bez zarzutu.
Rosjanie argumentowali, że powstanie T-14 było odpowiedzią na rosnące wymagania współczesnego pola walki oraz potrzebę zastąpienia przestarzałych konstrukcji, takich jak T-72, T-80 czy T-90, które bazowały jeszcze na koncepcjach z czasów zimnej wojny. Armia Putina planowała nabycie 2300 sztuk T-14 w latach 2015-2020. Plany te okazały się jednak mocno przesadzone. Pomimo tego, że początkowo planowano dostarczenie kilkuset sztuk do rosyjskich sił zbrojnych do 2020 r., problemy techniczne, ograniczenia finansowe i międzynarodowe sankcje sprawiły, że tempo produkcji zostało znacząco ograniczone. Ostatecznie powstało około 20 egzemplarzy.
