Amerykański ekspert: Państwa graniczące z Rosją wydają więcej na swoje bezpieczeństwo
Z tego też względu, jak zauważył Colby, jest całkowicie zrozumiałe, że państwa graniczące z Rosją wydają więcej na swoje bezpieczeństwo, niż ustalony na szczycie Paktu Północnoatlantyckiego w Walii poziom 2 % PKB. „Nie robi to na mnie szczególnego wrażenia, że Litwa wydaje 3 procent, Estonia – 3 procent. Na ich miejscu wydałbym 10 %, gdyby poważnie brali pod uwagę, jak groźni są Rosjanie” – powiedział Colby, dodając: „Myślę, że Europejczycy muszą zrozumieć, że muszą jak najszybciej zbudować swoją armię”.
Amerykański ekspert, który jest znanym zwolennikiem skupienia uwagi Waszyngtonu na rywalizacji (w tym wojskowej) z Chinami, dodał też w tej rozmowie, że Pentagon w swej polityce wspierania wschodniej flanki NATO winien kierować zasadą delegowania „znacznych i dostępnych sił”, ale w formule, w której nie ograniczy to zdolności amerykańskich do obrony pierwszego łańcucha wysp na Morzu Południowochińskim. W tym konkretnym przypadku chodzi o zdolności w zakresie rażenia celów przy użyciu systemów dalekiego zasięgu, logistykę, systemy C4ISR - zwiadu, rozpoznania, kontroli i łączności, ale też zasoby amunicyjne i w zakresie obrony przeciwlotniczej. Colby przyznał też w rozmowie, iż „ma świadomość”, że mowa jest o „najważniejszych zdolnościach, ale też są one najbardziej poszukiwane” i to narzuca logikę budowania przez Waszyngton priorytetów uznających znaczenie rejonu Indo-Pacyfiku.
Deklaracje Colby'ego nie przesądzają jeszcze kwestii przyszłości amerykańskiej obecności wojskowej w Europie, ale są świadectwem, że w amerykańskich środowiskach strategicznych dyskutuje się na temat priorytetów i teza, iż należy koncentrować się na Azji kosztem obecności w naszej części kontynentu, nie należy wcale do kontrowersyjnych. A to winno skłaniać nas do poszukiwania odpowiedzi na pytania, w jakiej fazie budowy NATO-wskiego systemu obrony na wschodniej flance się znajdujemy i czy możemy polegać na nowej formule odstraszania Rosji (by denial), o przyjęciu której zdecydowano na szczycie Sojuszu w Madrycie?
Czy możemy polegać na nowej formule odstraszania Rosji - by denial?
Zagadnieniu temu interesujący artykuł poświęcił John R. Deni, profesor US Army War College. W jego opinii trudno jeszcze w ogóle mówić o zbudowaniu zdolności do odstraszania by denial. „Rzeczywistość – jak napisał amerykański ekspert – nie odpowiada retoryce”. Po pierwsze dlatego, że nie osiągnięto parytetu sił z Federacją Rosyjską. Już w przeszłości, w czasie zimnej wojny, Pakt Północnoatlantycki miał z tym problemy, a sytuacja jeszcze uległa pogorszeniu po rozpadzie ZSRR. W latach 90. i kolejnych dekadach utrzymywanie takiego stanu rzeczy (rosyjskiej regionalnej przewagi) było do przyjęcia. Moskwa nie wydawała się wówczas być państwem rewizjonistycznym i agresywnym, a realizowane przez NATO misje pokojowe wymagały zupełnie innych sił niż te, które byłyby potrzebne dla zmniejszenie nierównowagi potencjałów.
Teraz ta sytuacja w sposób oczywisty się zmieniła, ale państwa należące do Paktu mają problemy z odwróceniem wieloletnich trendów w swoich siłach zbrojnych, których istotą była redukcja ich wielkości i położenie nacisku na technologicznej sprawności. Po madryckim szczycie NATO zaczęło zmieniać swą politykę, przystępując do budowy większej liczby batalionowych grup bojowych obecnych w państwach wschodniej flanki (Słowacja, Rumunia, Bułgaria, Wegry), a nawet deklarując rozwinięcie niektórych z nich (Litwa, Łotwa) do wielkości brygady, zaczęto też zmieniać system dowodzenia i strategicznego planowania sił (w ramach New Force Model), ale jak trzeźwo zauważa Deni „nic z tego nie oznacza odstraszania by denial. Wysiłki sojuszników mające na celu zbudowanie relatywnie niewielkiego potencjału (tripwire forces) na lądzie, w powietrzu, na morzu, w cyberprzestrzeni i w widmie elektromagnetycznym były – i pozostają – niewystarczające. Żeby było jasne, Sojusz zasługuje na pochwałę za to, czego dotychczas dokonał, ale przy nieprzewidywalnym przywódcy na Kremlu nic z tego nie wystarczy, aby osiągnąć efekt odstraszania by denial.”
Na czym polega strategia NATO by denial? Polityka odstraszania Rosji musi być skuteczna
Istota tego rodzaju polityki odstraszania sprowadza się do budowy takich zdolności, aby przeciwnik nie miał pewności, czy uda mu się zrealizować zakładane cele. To z kolei powinno wpłynąć na jego ostrożność i skłonić go do zaniechania agresywnych zamiarów. Innymi słowy: jeśli Rosjanie zaatakowaliby któreś z państw NATO na wschodniej flance, choćby Litwę, państwo którego stolica leży w prostej linii dwadzieścia kilka kilometrów od granicy, to strategia odstraszania by denial okazałaby się skuteczna, gdyby nie byli w stanie oni zagrozić Wilnu i w ten sposób nie zrealizowali nawet cząstkowych celów pierwszej fazy wojny.
Tylko, jak trzeźwo zauważa Deni, tego rodzaju polityka wymaga posiadania „masy”, przede wszystkim odpowiednio kadrowo rozbudowanych sił, które byłyby w stanie przeciwstawić się naporowi wroga. Nawet jeśli weźmie się pod uwagę, że atakowanie jest trudniejsze niż obrona, a siły państw na wschodniej flance sporo inwestują obecnie w inżynieryjne przygotowanie terenu przyszłych walk, co poprawia sytuację broniących się, to jak argumentuje Deni, roztropnie byłoby założyć, że NATO nie powinno dopuścić do odejścia od zasady relacji sił w proporcjach 1:2 lub 1,5:2.
Aby przeciwdziałać niekorzystnym zmianom w relacji sił, „więcej europejskich sojuszników będzie prawdopodobnie musiało ponownie rozważyć swoje decyzje o rezygnacji z poboru do wojska, a także zdecydować się na bardziej zdecydowany rozwój i aktywację sił rezerwowych, aby pomóc sojusznikom w osiągnięciu niezbędnej masy”. Szczególne obowiązki mają w tym zakresie państwa duże, mające większe niż inni zasoby demograficzne – takiej jak Niemcy i Polska. Bez zmiany politycznej w Berlinie i w Warszawie - w zakresie poboru i rozbudowy aktywnej rezerwy - trudno wyobrazić sobie realizację przez NATO skutecznej polityki odstraszania by denial na wschodzie.
Przesunięcie rozbudowanych sił na wschodnią flankę NATO jest konieczne
Rozbudowane siły muszą też zostać przesunięte w sporej części na wschodnią flankę i posiadać całe spektrum zdolności wojskowych, w tym odpowiednią siłę ognia, potencjał w zakresie systemów walki radioelektronicznej, sił rakietowych, zwiadu i rozpoznania etc. Innymi słowy: w opinii Johna R. Deni należy rozważyć, czy siły tzw. drugiego rzutu, które w ramach obecnie wdrażanego nowego modelu obrony NATO winny być w stanie wejść do działania w terminie od 10 do 30 dnia od wydania rozkazów, nie powinny być w większej części predyslokowane na wschód.
Amerykański ekspert proponuje, aby rozwinąć batalionowe siły NATO-wskie w państwach bałtyckich i Polsce do wielkości brygady, a także należy - jego zdaniem - rozważyć, czy z racji geografii zagrożeń wysyłanie kontyngentów na Węgry, do Słowacji czy na Bałkany ma w ogóle sens. Warto przesunąć również potencjał lotniczy państw Paktu do Polski i Rumunii, a także zmienić podejście deklaratywne, ogłaszając, że siły Sojuszu nie będą już tolerowały prowokacyjnych lotów rosyjskich myśliwców czy wręcz prób naruszenia przestrzeni powietrznej państw członkowskich.
Mamy wstępną fazę wojny systemowej. Oś dyktatur: Rosja, Chiny, Iran, Korea Północna kontra Zachód
Działania, o których pisze John R. Deni, muszą przyjąć kształt posunięć o charakterze operacyjnym, czyli zostać wprowadzone w życie niezwłocznie, już teraz. Ma to szczególne znaczenie w obliczu prawdopodobnej zmiany charakteru amerykańskiego zaangażowania i obecności w Europie.
Wydaje się jednak, że muszą one być poprzedzone zmianami mentalnymi, o których pisze inny amerykański analityk – Andrew Michta. W jego opinii główne źródła słabości Zachodu mają naturę wewnętrzną i bez ich przezwyciężenia trudno będzie mówić o przejęciu inicjatywy w rywalizacji strategicznej z agresywnymi państwami rewizjonistycznymi w rodzaju Rosji czy Chin. Już obecnie mamy do czynienia z wstępną fazą wojny systemowej, w której po jednej stronie stoi „oś dyktatur”, zbudowana wokół porozumienia Pekinu i Moskwy, do której dołączył Teheran i Pjongjang, a z drugiej luźna koalicja państw Zachodu, w przypadku których niektórzy przywódcy nie chcą uznać, że „ład globalny oparty na zasadach” bezpowrotnie odszedł w przeszłość.
W efekcie pierwsza koalicja szybko zwiększa swe zdolności, rozbudowując liczebnie siły zbrojne i zdolności do produkcji sprzętu i amunicji, a druga nadal tkwi w złudzeniach z poprzedniej epoki, kiedy myślano, że wojny na dużą skalę należą do przeszłości, podobnie jak armie o charakterze masowym.
"Musimy przestać trzymać się myślenia o zarządzaniu eskalacją i być gotowi na wojnę"
„Zachodni przywódcy – argumentuje Michta - muszą zacząć mówić swoim obywatelom, że jeśli chcemy zachować dobrobyt, będziemy musieli o niego walczyć. Jeśli chcemy zapewnić sobie bezpieczeństwo – i bezpieczeństwo naszych dzieci – musimy przestać trzymać się myślenia o zarządzaniu eskalacją i być gotowi na wojnę, jeśli wrogowie rzucą nam wyzwanie. Tylko wtedy odstraszanie będzie skuteczne, a regionalna równowaga sił będzie trwała.”
Michta pisze w gruncie rzeczy w tonie podobnym do Johna R. Deni, inaczej jedynie rozkładając akcenty. Jeśli chcemy wygrać rywalizację z państwami autorytarnymi, trzeba zacząć poważnie przygotowywać się do wojny. Aby ta tektoniczna zmiana była możliwa, obywatele państw Zachodu muszą po pierwsze wiedzieć, przed jakimi wyzwaniami stajemy i po drugie - zaakceptować niezbędne działania. Tego nie zrobi się, jeśli „nie staniemy w prawdzie”, jeśli liderzy polityczni nie zaczną uczciwie informować obywateli, jak wygląda sytuacja. Politycy muszą być wszakże przywódcami, a nie tak jak teraz księgowymi czy managerami, muszą mieć zdolność do mówienie niepopularnych prawd i narzucania wyborcom trudnych rozwiązań. O to chyba będzie najtrudniej, ale bez tej zmiany Zachód może przegrać rywalizację, która już się rozpoczęła.