PAP: – Podczas ostatnich debat prezydenckich kandydaci Szymon Hołownia i Joanna Senyszyn zapewniali, że żadnej wojny w Polsce nie będzie. Hołownia mówił, że nie będzie prezydentem, który straszy ludzi, natomiast Senyszyn przekonywała, że na tej wojnie nikomu nie zależy. Nie zaskoczyła pana ta ich pewność?
Jacek Reginia-Zacharski: – Nie, takie wypowiedzi mieszczą się w wyborczej retoryce, choć żadna z tych osób nie posiada rozwiniętych zdolności profetycznych, w związku z czym kategoryczne twierdzenie, że wojny nie będzie, jest absolutnie nieuprawnione. Zresztą Hołownia później zmiękczał ten przekaz, mówiąc, że będziemy tak silni, że nikt nie ośmieli się nas zaatakować – to uproszczona koncepcja „deterrence by denial”, czyli odstraszania przez obronę. Natomiast Senyszyn, jak sądzę, występowała z pozycji ideologicznej, podobnie jak Maciej Maciak, który – poza różnymi innymi dziwnymi rzeczami, które wychodziły z jego ust – również prezentował prymitywną formułę, że za wybuch wojen odpowiadają zbrojenia, w związku z czym zabrzmiał jak Maksym Litwinow z początku lat 30. To autor terminu „pokojowe współistnienie”.
– Kwestie bezpieczeństwa nie wybrzmiały zbyt mocno w tych debatach, choć wspomniano półgębkiem o tzw. armii europejskiej.
– Armia europejska jest niczym Yeti, wszyscy o niej mówią, a nikt jej nie widział. Jej koncept pojawił się już na początku lat 50. XX wieku, jako echo wojny koreańskiej i europejskich obaw, wynikających stąd, że Amerykanie, angażując się na Dalekim Wschodzie, obniżali poziom swojej obecności w Europie, co otwierało dla ZSRR pole do działania.
W 1950 r. powstał tzw. plan Plevena, który zakładał obronę Europy Zachodniej przed atakiem ZSRR, zapobieżenie odrodzeniu się militaryzmu Niemiec oraz uniezależnienie państw zachodnioeuropejskich od wsparcia militarnego USA. Zakładał też stworzenie, w ramach Europejskiej Wspólnoty Obronnej, armii europejskiej.
Negocjacje zakończyły się w 1952 r., traktat o OWE podpisano, ale zmienił się klimat polityczny: zmarł Stalin, zawarto rozejm na Półwyspie Koreańskim, więc kiedy przyszło do zatwierdzania porozumienia przez parlamenty poszczególnych krajów, francuskie Zgromadzenie Narodowe w 1954 r. odrzuciło ten pomysł i nawet nad nim nie głosowało.

– A to nie Francuzi byli najbardziej zagrożeni niemieckim militaryzmem?
Amerykanie, po II wojnie światowej, zostawili w Europie bardzo dużo sprzętu wojskowego, którego nie opłacało im się ściągać do siebie (zazwyczaj tak kończą każdą wojnę). Sprzętu więc nie brakowało, natomiast brakowało ludzi do jego obsługi. No, chyba że wzięło się pod uwagę siedem milionów niemieckich weteranów. Danie im jednak broni do ręki kilka lat po wojnie wydawało się niewyobrażalne… Mimo tego zdecydowano się pójść w tę stronę. Cóż, strach ma potężną siłę. Projekt w twardej formule spalił na panewce, ponieważ po podpisaniu rozejmu w Panmundżonie Amerykanie zakończyli wojnę kinetyczną z Koreą i mogli się na powrót bardziej zaangażować w Europie. Uruchomiony proces doprowadził do tego, że w 1955 roku NATO zostało rozszerzone o Republikę Federalną Niemiec.
Ostatnie lata zimnej wojny i pierwsza dekada po jej zakończeniu spowodowały, że Europa ponownie napięła muskuły. Powstało wówczas w ramach Unii Zachodnioeuropejskiej kilka formatów. Kluczowy był chyba rok 1992, kiedy przyjęto „zadania petersberskie” i utworzono EUROKORPUS – formalnie prawie 51 tys. żołnierzy. W następnych latach powstały Europejskie Siły Szybkiego Reagowania (EUROFOR) i Europejskie Siły Morskie (EUROMARFOR). W 1999 roku w Helsinkach powołano Europejską Politykę Bezpieczeństwa i Obrony, utworzono instytucje polityczno-wojskowe (między innymi zalążek sztabu europejskiego), przyjęto Europejski Cel Operacyjny i tak dalej. Chwilę później, w oparciu o kolejny ECO, miały powstać Grupy Bojowe Unii Europejskiej. Problem jednak w tym, że to wszystko istnieje głównie na papierze, a realne zdolności są homeopatyczne i raczej nie dotyczą obrony przed pełnoskalową agresją. Obronność europejska to takie never ending story, od dekad się o tym mówi, coś się organizuje, ale żadnej realności w tym nie ma.
– Obecny powrót do tematu jest spowodowany – tak jak to było w latach 50. – wycofywaniem sił amerykańskich ze Starego Kontynentu. Jak tym razem, pana zdaniem, to się skończy?
– Nie jesteśmy w stanie stuprocentowo zdiagnozować tego, jak wygląda liniowa strategia obecnej administracji amerykańskiej, a nawet czy ona w ogóle istnieje. Zakładam, że strategia USA często odchodzi od linearności na rzecz pewnej chaotyczności, czyli „otwierania okien” i wybierania opcji „z bardziej obiecującym powietrzem”. Nie jest zatem tak, że administracja Donalda Trumpa założyła, że jesteśmy w punkcie A, tam jest punkt B i istnieje prosta droga, którą będą do niego dochodzić. Raczej można to porównać z wybieraniem optymalnych fal przy surfowaniu po oceanie polityki globalnej. Niektóre udaje się wywoływać…
To może budzić wrażenie pewnej nieodpowiedzialności, ale czasy mamy na tyle złożone, że przynajmniej od kilkunastu lat postuluje się sięganie po strategie nielinearne i one są faktycznie stosowane. Amerykanie zdają sobie sprawę z tego, że porządek międzynarodowy, do którego Europejczycy przywykli, już nie istnieje. Obecna administracja ma świadomość tego, że zasady, jakie tzw. kolektywny Zachód przywykł deklarować, nie są przestrzegane przez przeciwników, którzy grają w zupełnie inne gry, o zupełnie innych regułach – myślę tu o Chinach, Rosji, do pewnego stopnia Indiach – co zarysowało się z pełną ostrością w 2022 r.
Uważam, że stosunki międzynarodowe zmierzają w stronę „koncertu mocarstw”, to nie jest dziś modne określenie, ale nieźle oddaje sytuację. Choć z jednym zastrzeżeniem – nie należy oczekiwać „jednej partytury”; zatem może lepiej mówić o „koncertach mocarstw”. Myślę też, że już weszliśmy w epokę formatowania panregionów, opartych o nowe interpretacje terytorialności.
– To stara gra, można by ją nazwać grą w „kogo bardziej kochasz”, gdzie tatusiem byłyby USA, mamusią UE, z pominięciem złożoności tej azjatyckiej głównie układanki.
– Zanim staliśmy się częścią NATO i Unii Europejskiej, mieliśmy nieskomplikowany obraz świata, podobnie postrzegali go Ukraińcy do 2022 r. – mówię UE, myślę NATO, mówię NATO, myślę Unia Europejska. To był dla nas wybór transatlantycki, nie było w nim sprzeczności.
Tymczasem w samym NATO zaczęły się rysować bardzo, bardzo wyraźne pęknięcia, czego nie należy wiązać wyłącznie z administracjami trumpowskimi – zaczęły się one pojawiać już u schyłku lat 80., które były początkiem końca zimnej wojny, ale także początkiem narastających napięć wewnątrz Zachodu. Europa chciała nadal korzystać z dywidendy pokoju i bezpieczeństwa gwarantowanego przez USA. Gospodarczo obciążało to Amerykanów, powodując narastanie frustracji kolejnych administracji, poczynając od G. H. Busha.
Praktycznie wszyscy prezydenci USA wyrzucali UE „podróżowanie na gapę”, czyli brak inwestycji we własne bezpieczeństwo. Choć przyznać trzeba, że Trump robi to wyjątkowo brutalnie. Ten rozdźwięk między Starym a Nowym kontynentem stawał się coraz bardziej widoczny. Doszło do tego, że na madryckim szczycie NATO w 2022 r., powtórzone zresztą w Wilnie, pojawiły się postulaty poprawienia współpracy pomiędzy NATO a Unią Europejską. W tezie o „jeździe na gapę” jest dużo racji – przypomnę, że owe mityczne już niemal 2 proc. PKB, jakie na obronność powinno wydawać każde państwo członkowskie Sojuszu, pojawiły się na szczycie NATO w Walii w 2014 roku, a zostały wzmocnione na szczycie w Warszawie w 2016 roku. I co? I nic.
– I co z tego wynika?
– Relacje transatlantyckie są teraz w zdecydowanie innym miejscu, aniżeli 20 lat czy nawet 10 lat temu. Zmieniła się także skala wyzwań i zagrożeń. Nie ulega też wątpliwości kolejność priorytetów USA. Pivot na Pacyfik ogłosił jeszcze Obama. Ale to nie jest tak, że Ameryka może grać na Pacyfiku zupełnie spuszczając z oczu stabilność i przewidywalność sytuacji polityczno-wojskowej na kontynencie europejskim.
Amerykanie nie mogą sobie pozwolić na to, aby ich główny partner gospodarczy, jakim wciąż jest Europa, uległ nagle totalnej destabilizacji w wyniku wojny. Natomiast naturalną rzeczą jest to, że usiłują osiągnąć tę równowagę przy minimalizowaniu swoich obciążeń – politycznych, wojskowych, finansowych etc.
Nie da się ukryć, że w ciągu trzech miesięcy, od czasu zaprzysiężenia na 47. prezydenta Donalda Trumpa, Amerykanom udało się wstrzyknąć Europie jakieś niesamowite dawki adrenaliny połączonej z anabolikami, które sprawiły, że UE zapowiedziała budowę własnych realnych zdolności obronnych.
– Uda się?
Mogę tylko powiedzieć, że pewne ruchy zostały już wykonane, np. niemiecki koncern zbrojeniowy Rheinmetall, który produkuje szeroki zakres uzbrojenia, w tym amunicję artyleryjską kalibru 155 mm, dziesięciokrotnie zwiększył swoje moce produkcyjne, więc można powiedzieć, że Amerykanie osiągają swoje cele. Gdyby nie rozbujanie łódki przez Trumpa, Europejczycy nie podejmowaliby takich decyzji.
Tu trzeba mieć też świadomość specyfiki przemysłów zbrojeniowych – w ich przypadku nie da się osiągnąć satysfakcjonującej stopy zwrotu w ciągu pół roku, to są dosyć długie procesy, wymagające stabilnych gwarancji finansowych. Unia Europejska niedawno zapowiedziała, że takie narzędzia gwarancyjne będą realizowane.
– Proszę sobie wyobrazić, jest pan osobą odpowiedzialną za budowę polityki bezpieczeństwa Polski – jakie kroki by pan poczynił?
– Najczarniejsze scenariusze wynikające z masy analiz powiadają, że czas, kiedy możemy stanąć przed bardzo poważnym sprawdzianem, jest bardzo, bardzo krótki. To jest perspektywa 3-5 lat, najwięksi optymiści mówią o 10 latach. Z kolei – zakładając, że wszystko pójdzie gładko, nie wypadną nam po drodze żadne kryzysy, a finansowanie będzie wystarczające – zdolności obronne UE możemy zbudować w ciągu 5-10 lat, choć ja bym raczej skłaniał się ku tej drugiej cezurze.
Jak widać, nie mamy czasu, ale deficyt czasu w sytuacjach kryzysowych jest standardem. Zatem nawet, jeżeli wpływowi politycy europejscy nie „lubią Trumpa”, to biorąc pod uwagę to, co mamy do dyspozycji w danym czasie, Europa nie może sobie pozwolić na poważne turbulencje w relacjach ze Stanami Zjednoczonymi. Nie można jednak dostrzegać tego, że te relacje będą inne.
– Jakie?
– Dziś pewnym wyjściem mogłoby być stworzenie wewnątrz Sojuszu Północnoatlantyckiego formuły, którą możemy nazwać rozszerzoną flanką wschodnią („barierą wschodnią”) obejmującą pas bezpieczeństwa od Kiruny na północy Szwecji do Konstancy w Rumunii. Można by przesunąć ten pas ku południowi na Turcję, co oczywiście wymagałoby szczególnych zabiegów dyplomatycznych, wypracowania wspólnego modus operandi z Ukrainą, gdyż odrzucenie jej militarnego potencjału, który wypracowała przez trzy lata wojny, byłoby po prostu głupie.
Podobne próby były już podejmowane, mam tu np. na myśli inicjatywę Trójmorza, która jednak wymaga przemodelowania i dołączenia do niej Finlandii i Szwecji. Interesująco wyglądają także propozycje Duńczyków, dotyczące stworzenia formatu NBP, czyli Nordic–Baltic–Poland, Kraje Nordyckie, Bałtyckie i Polska, okrzykniętego już przez zagraniczne media mianem „mini NATO”, gdzie Szwecja, Norwegia, Finlandia i Polska. Dysponując wspólnym bankiem inwestycyjnym udzielającym kredytów na obronność mogłyby stać się istotną siłą, z którą Rosja musiałaby się liczyć. Do tego formatu należałoby, oczywiście, włączyć Bałtów...
– Pańskie sugestie?
– Gdyby to ode mnie zależało, sugerowałbym prezydentowi, aby pierwsza podróż zagraniczna stanowiła właśnie tour po obszarze NBP – po pasie od Kiruny do Konstancy. A może i do Ankary. Równolegle należałoby przygotowywać wizytę w Waszyngtonie, jej umawianie trwa długo i jest skomplikowane. To byłaby także realna szansa na to, aby przekonać Amerykanów, że jesteśmy na tyle samodzielni, kreatywni i aktywni, że warto inwestować w bezpieczeństwo regionu...
Zresztą pozycjonowanie się jako rzecznika kluczowych interesów całego regionu znacząco podnosi wagę politycznego zawodnika. Ale tutaj mamy do wykonania wielką robotę, bo nasze relacje np. z taką Szwecją są bardzo słabe – ten kraj jeszcze niedawno w swoim MSZ obsługiwał Polskę poprzez Departament Wschodni – byliśmy dla nich w tej samej grupie do obsługi, co Federacja Rosyjska…
*** Tekst po skrótach redakcyjnych.