Magiczne myślenie Europy w kwestiach bezpieczeństwa. Stary kontynent nie jest już pierwszym punktem odniesienia dla USA

2025-01-01 17:40

Stephen Wertheim, amerykański historyk i specjalista w zakresie strategii, pracujący na Uniwersytecie Columbia i w think tanku Carnegie, zaproponował na łamach "The Financial Times", aby „Europa zakończyła epokę magicznego myślenia” na temat własnego bezpieczeństwa i zmierzyła się wreszcie z rzeczywistością, szukając realnych, a nie wymyślonych odpowiedzi na rysujące się problemy. To intrygująca propozycja, warta dostrzeżenia, zwłaszcza w kraju takim jak Polska, w którym zarówno część elit publicznych, jak i obywatele pokładają zgoła magiczne zaufanie w sile gwarancji sojuszniczych w ramach art. 5 Traktatu Waszyngtońskiego.

Stephen Wertheim

i

Autor: Shutterstock, X.COM/stephenwertheim

Stany Zjednoczone są dominującą potęga militarną w Europie

Warto zapoznać się z najważniejszymi tezami amerykańskiego eksperta i zastanowić, jakie są konsekwencje jego przesłania. Zaczyna on od fundamentalnego stwierdzenia, pisząc, że „od pokolenia” Stany Zjednoczone są dominującą potęga militarną na kontynencie europejskim, za wyjątkiem jednego wymiaru – nie sygnalizują gotowości do toczenia wojny za wszelką cenę w obronie Europejczyków. Trump zaczął o tym mówić, ale to nie za jego sprawą znaleźliśmy się w takiej sytuacji. W czasie zimnej wojny Amerykanie, obecni wojskowo w Europie, byli w stanie walczyć w obronie naszego kontynentu, co zresztą potwierdzały dwie wojny światowe, toczone również w Europie, z ich udziałem.

Paradoksalnie zmieniło się to po upadku ZSRR i nastaniu epoki amerykańskiej dominacji globalnej. Tylko że wówczas, jak zauważa Wertheim, Europejczycy źle zrozumieli motywy, którymi kierował się Waszyngton i cała amerykańska elita władzy, forsując rozszerzenie NATO na wschód i rozbudowę sojuszu z 16 do 32 państw. Stało się to możliwe nie dlatego, że w takim wymiarze wzrosły możliwości militarne Stanów Zjednoczonych, ale przeciwnie, rozszerzenie Paktu było możliwe, bo zakładano, że wojna nie wybuchnie.

Sam fakt członkostwa w NATO miał być wystarczającym czynnikiem odstraszania ewentualnych agresorów, do tego stopnia, że odpowiednia rozbudowa zdolności wojskowych nie wydawała się być konieczną. „Waszyngton poparł nawet – argumentuje Wertheim - nieograniczone rozszerzenie NATO, zwiększając sojusz z 16 członków w 1990 r. do 32 obecnie. Uczynił to nie z powodu determinacji w obronie tych krajów, którym nominalnie oferowała ochronę, ale w przekonaniu, że gdy zaoferuje ochronę, nigdy nie nastąpi żaden atak, mający na celu wymuszenie zaangażowania".

Europejczycy naiwnie uwierzyli w koniec historii i przez lata cięli wydatki na wojsko

Europejczycy z kolei naiwnie uwierzyli w koniec historii i nastanie epoki, kiedy nie będzie się uprawiało polityki z pozycji siły, co zresztą znalazło swoje odzwierciedlenie w wieloletniej praktyce cięcia wydatków na cele wojskowe. Tylko, że teraz znaleźliśmy się, jako obywatele państw NATO w sytuacji, kiedy trzeba rachować siły i zastanawiać się, czy ich obecny stan jest wystarczający, aby utrzymać politykę odstraszania. Twarde realia, jak argumentuje Wertheim, polegają na tym, że zagrożenia są realne, bo mamy do czynienia zarówno z wojną na Ukrainie, jak i z rzucanymi przez państwa rewizjonistyczne wyzwaniami, a Amerykanie nie mają wystarczających zdolności, aby mierzyć się z nimi wszędzie i na dodatek w tym samym czasie.

Wertheim wylewa na głowy Europejczyków kubeł zimnej wody, pisząc, że „Po raz pierwszy od zakończenia zimnej wojny Stany Zjednoczone stają w obliczu wyzwania, że ich rzeczywista polityka bezpieczeństwa powinna opierać się na obecnych realiach, a nie na papierowych obietnicach z poprzednich epok. Kiedy Trump rozważa, czy bronić atakowanego sojusznika z NATO, jego sceptycyzm lepiej wskazuje, jak Amerykanie zachowają się w czasie kryzysu, niż mówienie prezydenta Joe Bidena o „świętym obowiązku”. Przecież przez całą wojnę na Ukrainie szeroki i głęboki konsensus w amerykańskiej polityce uzyskały dwa stanowiska: potrzeby obronne w Azji powinny mieć pierwszeństwo przed potrzebami Europy i nie może być bezpośredniej wojny z Rosją".

GARDA: Hyundai Rotem o K2 i NKTO

Stephen Wertheim o tym, dlaczego bezpieczeństwo Europy i tak będzie zagrożone

Stephen Wertheim jest pesymistą, jeśli chodzi o możliwości „obłaskawienia” Donalda Trumpa. Nawet jeśli, argumentuje, liderzy państw europejskich zaczną wydawać więcej na bezpieczeństwo, o czym niedawno mówił choćby Mark Rutte i będą mieli nadzieję, że w ten sposób wpłyną na amerykańskiego prezydenta, aby ten nie „porzucał” naszego kontynentu, to prócz większych wydatków niewiele więcej uzyskają. Jeśli bowiem w Stanach Zjednoczonych zakorzenił się w klasie politycznej i w społeczeństwie konsensus na temat tego, że wojna z Rosją jest niepożądanym zjawiskiem, to bezpieczeństwo Europy i tak będzie zagrożone.

Nie dlatego, że państwa naszego kontynentu winny myśleć i przygotowywać się do wojskowej rozgrywki z Moskalami, traktując taki scenariusz jako nieuchronny, ale dlatego, że czytelna postawa amerykańskich elit mówiących z gór „nie” zaangażowaniu w ewentualną wojnę z Rosją, osłabia odstraszanie NATO i paradoksalnie zwiększa prawdopodobieństwo wybuchu konfliktu. Przede wszystkim dlatego, że na Kremlu przeprowadzając kalkulacje strategiczne, biorą pod uwagę taką postawę Stanów Zjednoczonych.

Konsekwentnie, jeśli największy wojskowy sojusznik Europy wyklucza własne zaangażowanie w konflikt z Rosją, to mówienie o gwarancjach bezpieczeństwa dla Ukrainy, niezależnie od tego, czy dyskutujemy wariant członkostwa w NATO, koreański czy izraelski też nie ma sensu. Wertheim trzeźwo stwierdza, że Ukraińcy powinni wreszcie zrozumieć, iż „gwarancja bezpieczeństwa USA to nie jest deus ex machina. Przeciążone supermocarstwo, które nie walczy o nich teraz, prawdopodobnie nie będzie walczyć o nich także później. I ta kwestia nie umknie Moskwie”.

Amerykański ekspert: Ukraina będzie mogła liczyć tylko na siebie

Te gorzkie uwagi skłaniają amerykańskiego eksperta do postawienia kluczowej, jeśli myślimy o przyszłości, tezy. Otóż uważa on, że Europa będzie musiała budować bezpieczeństwo w oparciu o własne zdolności, a Ukraina będzie mogła liczyć w pierwszym rzędzie wyłącznie na siebie. To, co my w NATO będziemy w stanie wynegocjować z Trumpem i kolejnymi amerykańskimi prezydentami, to harmonogram odchodzenia Stanów Zjednoczonych, tak aby mieć do czynienia z procesem kontrolowanym, a nie chaotycznym i rozciągniętym na lata, choć z pewnością nie na dziesięciolecia.

Ukraina z kolei będzie musiała liczyć na własne możliwości i takie porozumienia z zainteresowanymi państwami, które zwiększą szansę, choć nie będą mieć 100 % pewności, że w razie wznowienia przez Rosjan wojny, Kijów znów będzie mógł liczyć na dostawy sprzętu i amunicji z państw sojuszniczych.

Europa nie jest już pierwszoplanowym punktem odniesienia dla USA

Amerykański ekspert, który napisał książkę, analizując jak w Stanach Zjednoczonych, jeszcze przed przystąpieniem USA do II wojny światowej kształtował się polityczny i społeczny konsensus na rzecz zaangażowania, opisując dzisiejszą sytuację, akcentuje po pierwsze fakt „przeciążenia” amerykańskiego mocarstwa, które nie ma już zasobów, aby interweniować w każdym miejscu na świecie; powszechne przekonanie o chińskim zagrożeniu, co skłania do wyborów nowych priorytetów, przede wszystkim uprawiania polityki, w której Europa nie jest pierwszoplanowym punktem odniesienia oraz równie silne przeświadczenie, że wojna z Rosją jest ostatnią rzeczą, której życzyliby sobie amerykańscy politycy. Tyle Wertheim.

Te trzy czynniki, o których on pisze, powodują słabnięcie odstraszania Rosji, które zresztą załamało się w dniu, kiedy Putin wydał rozkaz do agresji na Ukrainę i które nie zostało jeszcze odbudowane. Europejczycy stoją zatem przed wyzwaniem związanym zarówno z polityką odstraszania, jak i muszą zmierzyć się z rachunkiem sił, bo to z kolei będzie miało niebagatelne znaczenie na przebieg wydarzeń, jeśli jednak na Kremlu zapadnie decyzja o agresji.

W Polsce często myli się odstraszanie, czyli taką rozbudowę własnych zdolności wojskowych, gospodarczych, społecznych i politycznych, aby wpłynąć w ten sposób na rachunek strategiczny przeciwnika, zniechęcając go do podjęcia decyzji o wybuchu wojny z prawdopodobieństwem konfliktu. Mówi się, że Rosja jest osłabiona w wyniku wojny na Ukrainie, więc nie zdecyduje się na agresję przeciwko Zachodowi. Ten ostatni pogląd trudno zweryfikować, ale w środowisku eksperckim raczej nie budzi wątpliwości teza, że rozbudowa własnych zdolności wojskowych zwiększa siłę odstraszania. Możemy zatem zapytać, jak w tym dziele zaawansowana jest Europa, a pytanie - w świetle rozważań Wertheima - wydaje się nie tylko aktualne, ale również zasadne.

Rosja vs Niemcy: demografia, armia i plany jej rozbudowy

Pamiętajmy, że Rosja mająca gospodarkę (licząc PKB według parytetu siły nabywczej, a nie nominalnie) porównywalną z niemiecką, dąży do zbudowania sił zbrojnych o potencjale kadrowym 1,5 mln ludzi, nie mówiąc o zdolnościach nuklearnych, które są kosztowne, a Niemcy ich nie mają. Gdybyśmy porównywali potencjały demograficzne obydwu krajów, to w Federacji Rosyjskiej mieszka 142 mln ludzi (Białorusi nie biorę pod uwagę), a w Niemczech 84 mln. Różnica jest, ale nie przytłaczająca. Tylko że - jak alarmowano w czasie ostatniej debaty w Bundestagu, o czym informował dziennik "Die Welt" - niemiecki siły zbrojne liczą obecnie 180 tys. żołnierzy i od lat nie udaje się zwiększyć tego potencjału.

Co gorsza, od 1 stycznia 2025 roku Niemcy mieli dysponować jedną dywizją mającą 15 tys. żołnierzy, która powinna być gotowa wejść „od zaraz” do działań bojowych, ale tych planów nie udało się zrealizować. Podobnie z kolejną dywizją, która miała być „w gotowości” w 2027 roku. Sytuacja, jak napisali dziennikarze, jest obecnie gorsza niż była na początku wojny na Ukrainie, bo część sprzętu została wysłana, a zdolności produkcyjne nie wzrosły w adekwatnej skali i w efekcie jest gorzej niż było.

„Wielka Brytania nie jest gotowa do uczestnictwa w wojnie”

A jak to jest w Wielkiej Brytanii, państwie o drugim PKB w Europie, zamieszkiwanym przez 67 mln osób? Jak kilka dni temu informował dziennik "The Telegraph", powołując się na oceny Johna Healy, urzędującego ministra obrony, „Wielka Brytania nie jest gotowa do uczestnictwa w wojnie”. W ciągu ostatnich 10 lat liczebność jej sił lądowych spadła o 13,7 %, RAF-u o 10,3 % a marynarki wojennej o 2,2 %. Ale to nie wszystko. W ciągu pierwszych 10 miesięcy 2024 roku z brytyjskich sił zbrojnych odeszło 15 119 osób. W tym samym czasie udało się pozyskać 12 tys. rekrutów.

Kryzys kadrowy pogłębia się i nie widać perspektyw poprawy, choćby z tego względu, że wynagrodzenia brytyjskich żołnierzy są dziś na poziomie magazynierów, a skala odpowiedzialności, niedogodności służby i związane z nią ryzyko o niebo większe. Ale to nie koniec, bo z innych relacji wynika, że 10 tys. brytyjskich żołnierzy nie może uczestniczyć w misjach bojowych ze względu na problemy zdrowotne - ujawnił to Al Carns, minister ds. weteranów. Na dodatek kolejne 15 tys. może brać udział, ale tylko w dobrych warunkach np. nie będzie zbyt gorąco albo zimno. Oznacza to, że 20 % brytyjskiego personelu wojskowego, a Wielka Brytania i tak ma najmniejsze siły zbrojne od czasów wojen napoleońskich, nie weźmie udziału w walce "ze względów medycznych".

Może sytuacja we Francji jest lepsza? Nie, tam też mamy do czynienia z coraz większą liczbą relacji mówiących o pogłębiającym się kryzysie rekrutacyjnym i w efekcie spodziewanym, w najbliższych latach” „spadku jakości” sił zbrojnych.

Nie wydaje się zatem, aby w Europie poważnie potraktowano przestrogi formułowane przez Stephena Wertheima. Nadal w kwestiach bezpieczeństwa dominuje „myślenie magiczne” i oczekiwanie na amerykańskie zaangażowanie, jeśli zacznie się kryzys. Problem polega na tym, że tego zaangażowania może nie być, albo będzie ograniczone i co wówczas zrobimy?

Sonda
Czy państwa europejskie mogłyby nie współpracować wojskowo z USA?

Player otwiera się w nowej karcie przeglądarki