• Polska i NATO stoją przed dylematem: reagować jak w incydencie estońskim, ograniczając się do eskorty, czy odpowiadać ogniem?
• A może nie mieć wątpliwości i pójść w ślady Turcji, która w 2015 r. zestrzeliła rosyjski Su-24 po serii naruszeń jej granic.
• Krytycy ostrzegają przed ryzykiem eskalacji i podkreślają znaczenie zasady proporcjonalności oraz deeskalacji w czasie pokoju.
Między odstraszaniem a ostrożnością – co oznacza „zdecydowana reakcja”?
Premier Donald Tusk napisał (23 września) na X: „Polska jest gotowa do zdecydowanej reakcji na wszelkie naruszenia przestrzeni powietrznej”. Czym miałaby być „zdecydowana reakcja”? W incydentach dronowych z 9/10 września mieliśmy to wyjaśnione. Dowódca Generalny Rodzajów Sił Zbrojnych gen. broni Marek Sokołowski wyjaśniał w telewizji, że wydał rozkaz zestrzelenia dronów, których kierunek lotu wskazywał, że mogą być niebezpieczne. Chodziło o cztery drony.
A co „by było, gdyby” w głąb Polski zapuścił się rosyjski myśliwiec albo i dwa, na ten przykład. Gdyby doszło do sytuacji takiej, jaka miała miejsce w Estonii? Tu cytat z OSW, tytułem przypomnienia: „19 września trzy rosyjskie myśliwce MiG-31 wtargnęły w przestrzeń powietrzną Estonii nad jej morzem terytorialnym w Zatoce Fińskiej i pozostały tam przez 12 minut na głębokości nieprzekraczającej 10 km. Maszyny zostały wykryte, przechwycone i eskortowane przez siły powietrzne państw NATO zgodnie ze standardową procedurą: do momentu wejścia w estońską przestrzeń powietrzną przez fińskie myśliwce F/A-18, następnie przez parę włoskich F-35 (stacjonujących w Estonii w ramach natowskiej misji nadzoru przestrzeni powietrznej państw bałtyckich Baltic Air Policing, BAP), a na koniec przez szwedzkie JAS 39 aż do granicy obwodu królewieckiego”.
Gdyby powtórzyła się taka sytuacja, tyle że nad Polską, to jedni uważają, że należy użyć pokojowych metod, jak w Estonii. Inni są głęboko przekonani, że z Rosją nie ma się co (określając to kolokwialnie), cackać, tylko trzeba strzelać do ich samolotów, gdy z premedytacją naruszają granice.
Żeby nie było niedomówień: co innego jest strzelać do wroga na wojnie, a co innego w czasie pokoju do obiektów naruszających granice państwowe i prawo międzynarodowe.
W tym drugim przypadku nie ma miejsca na pochopność. Rozkaz otwarcia ognia musi uwzględniać, że maszyna m.in. ma wyłączony transponder, ignoruje wezwania kontroli ruchu lotniczego lub eskortujących samolotów, które taką maszynę przechwyciły. Trzeba ocenić, czy wtargnięcie w przestrzeń powietrzną BSP lub samolotu bojowy zagraża ludności cywilnej i/lub infrastrukturze. Wreszcie – a może przede wszystkim – należy oszacować ryzyko eskalacji mogącej nastąpić po zestrzeleniu obiektu.
I tu ostatnimi czasy zwolennicy opcji radykalnej powołują się na reakcję Turcji. „24 listopada 2015 r. ten długoletni członek NATO zestrzelił rosyjski myśliwiec Su-24 nad granicą z Syrią. Incydent ten nie wywołał III wojny światowej, ale dał Putinowi jasno do zrozumienia, że zapłaci cenę za sprawdzanie determinacji innego kraju” - napisano w dzienniku „Washington Post”. Trzeba jednak dodać, o czym w materiale nie wspomniano, że wcześniej Ankara wielokrotnie protestowała przeciwko naruszeniom jej przestrzeni powietrznej przez rosyjskie lotnictwo bojowe. W końcu miarka się przebrała i Su-24 spadł na terytorium Syrii.

Strzelać czy nie strzelać – lekcje z zimnej wojny
Trzeba wspomnieć o jeszcze bardziej historycznym wydarzeniu. 1 września 1983 r. radziecki myśliwiec Su-15 zestrzelił samolot pasażerski Boeing 747-230B należący do południowokoreańskich linii lotniczych Korean Air. Samolot wykonywał lot nr 007 z Anchorage na Alasce do Seulu w Korei Południowej. Wleciał kilkadziesiąt kilometrów w głąb Związku Sowieckiego. Zginęło 300 osób i Kreml jakoś nie bał się, że zestrzelenie tego samolotu przeistoczy się w wojnę światową...
Widać wyraźnie, że wciąż trwa i przybiera na sile wojna retoryczna między Federacją Rosyjską a państwami NATO, szczególnie europejskimi członkami Paktu. Rosja twierdzi, że systematycznie monitoruje sytuację, bo „kolektywny Zachód” ma wobec niej agresywne zamiary. Dla Zachodu są to najzwyklejsze prowokacje, sprawdzające możliwości obrony przeciwlotniczej NATO i reakcje polityczne na zaistniałe incydenty.
Klimat polityczny i zdarzenia z ostatnich dni sprawiły, że deklaracje o gotowości do zestrzeliwania stały się częścią oficjalnej retoryki europejskiej części NATO. Skonkretyzowanie takich ostrzeżeń będzie z pewnością miało charakter odstraszający Rosję od kontynuowania działań naruszających granice państw natowskich i prawo międzynarodowe. Wydaje się, że jesteśmy obecnie na etapie werbalizacji ogólnych założeń określających zasady reakcji na rosyjskie prowokacje powietrzne. Następnym etapem będzie ich konkretyzacja. Będzie też istotne, jak zareaguje na nie Rosja.
A może NATO winno dla uwiarygodnienia swojej stanowczości przy następnej okazji zestrzelić intruza, gdyby takowy naruszył granice państwowe? Podczas zimnej wojny NATO nigdy nie zdecydowało się na taki krok, choć były ku temu okoliczności. Co innego ZSRR. Sowieci kilka razy strzelali do zachodnich samolotów, które wleciały na terytorium „obozu demokracji ludowej”...
Brać przykład z Rosji? Czy nadal stosować zasadę proporcjonalności i deeskalacji, czyli przechwytywać rosyjskie samoloty i eskortować je poza granice Sojuszu bez użycia kinetycznej siły. Strzelać czy nie strzelać? Oto jest pytanie z trudną odpowiedzią, której udzielić mogą tylko politycy. Ostatecznie każdy kraj NATO ma prawo do podjęcia suwerennej decyzji dotyczącej metod obrony swojej przestrzeni powietrznej...