Ten problem wziął pod lupę Filip Bryjka, politolog, doktor nauk o bezpieczeństwie, adiunkt na Wydziale Bezpieczeństwa Narodowego Akademii Wojsk Lądowych we Wrocławiu. W Biuletynie Państwowego Instytutu Spraw Międzynarodowych (z 18 sierpnia) przedstawił analizę problemu. W tym miejscu można zapoznać się z jego pełną wersją, a teraz dla nie mających czasu czytać – kondensacja analizy dr. Bryjki. Zacznijmy od tego, że, gdyby nie duże straty osobowe, to nie trzeba byłoby uzupełnień w rosyjskim wojsku. Szacuje się, że w „specjalnej operacji wojskowej” Federacja jak dotąd zaangażowała 300 tys. żołnierzy (armii, Rosgwardii i najemników). Wg zachodnich danych w ciągu pól roku walk zginęło od 15 do 25 tys. Rosjan, a rannych zostało do 60 tys. Dla przypomnienia: w wojnie w Afganistanie Armia Radziecka (1978-1992) straciła bezpowrotnie 15 tys. wojaków. Do niedawna uzupełnianiem bieżących strat zajmowała się armia. Szukała ochotników nawet w więzieniach. Dotychczasowe metody oceniono na Kremu jako mało wydajne. Postanowiono przerzucić odpowiedzialność na regionalne władze cywilne.
Chodzi o polecenie sformowania 85 batalionów ochotniczych (po jednym w każdym z podmiotów federalnych). Do końca sierpnia. W batalionie ma znaleźć się ok. 400 żołnierzy, w sumie więc cywilne władze mają zrekrutować 34 tys. ochotników, którzy pójdą walczyć z „ukraińskim nazizmem” za niemały, nawet jak na nierosyjskie warunki, żołd. Analityk napisał: „Ochotników z biedniejszych regionów mają zachęcić wysokie miesięczne zarobki (w przeliczeniu 2–5,7 tys. dol.), dodatek za zgłoszenie się (3,2–5 tys. dol.) czy za działania bojowe (30–130 dol. dziennie). Wypłata dodatkowych środków jest często uzależniona od ukończenia szkolenia lub wypełnienia pierwszych 3 miesięcy kontraktu zawieranego na minimum pół roku. Śmierć ochotników ma zrekompensować wypłata ich rodzinom 82 tys. dol. Na same koszty osobowe związane z funkcjonowaniem zapowiadanych 85 batalionów Rosja będzie więc musiała przeznaczyć ponad 100 mln dol. miesięcznie (ok. 1,2 mln dol. za batalion)”.
W Rosji „Zachód” jest tylko w Moskwie i Sankt Petersburgu. Zasadniczo poza tymi miastami i kilkoma większymi, to w największym w świecie państwie większości obywateli nie przelewa się. Przeciętna płaca w Rosji wynosi mniej niż równowartość 2 tys. zł. Nam może wydawać się, że gdy oferuje się takie apanaże, to nie powinno być kłopotów z werbunkiem żołnierza. Okazuje się jednak, że nie brakuje biednych, którzy wolą klepać biedę niż dać się zabić na froncie za 82 tys. USD odszkodowania dla rodziny. Dla porównania: w czasie wojny na Bałkanach w latach 90. polisa na wypadek śmierci dla amerykańskich dziennikarzy opiewała na… milion (1 000 000) dolarów! „Według informacji ukraińskiego wywiadu wojskowego (GUR) do połowy lipca br. Rosji udało się skompletować jedynie 8 z 16 batalionów” – podaje analityk. O tym, że Kreml jest w czarnej… dziurze świadczy to, że do woja biorą nawet tych, którzy kontakt z armią mieli przez telewizor, oglądając filmy wojenne. Siła bojowa poddziałów stworzonych z rekruta po 30-dniowym przeszkoleniu jest, zaryzykujemy stwierdzenie, jest mniejsza od przeciętnego partyzanta z czasów II wojny światowej!
Czy to oznacza, że armia rosyjska to wydmuszka? Owszem, pojawiają się nader często takie komentarze. Komentujący zapominają jednak, że siły Zbrojne Federacji Rosyjskiej rezerwistów mają sporo. Bez problemu mogłyby uzupełnić nimi stany osobowe. Problem w tym, że nie garną się oni na front, a z musu można ich powołać ogłaszając mniej lub bardziej otwartą mobilizację. Od tego Putin jednak stroni, bo przecież mobilizacji nie ogłasza się na okoliczność jakiejkolwiek „specjalnej operacji wojskowej”, ale tylko na czas wojny. Ogłaszając mobilizację, Kreml wcześniej musiałby ogłosić stan wojny. A to byłaby dla Rosji przyznaniem się do porażki. Wówczas byłoby wielce prawdopodobne, że Władimir Władmirowicz Putin podzieliby los tow. Chruszczowa.
Polecany artykuł: