• Jakie decyzje zapadły na posiedzeniu Wojewódzkiego Komitetu Obrony 14 grudnia i jak wpłynęły na rozdział sił milicyjno-wojskowych?
• Dlaczego planowany szturm na KWK „Wujek” 15 grudnia został wstrzymany i co realnie o tym zadecydowało?
• Dlaczego w kluczowym momencie na linii starcia znaleźli się uzbrojeni funkcjonariusze plutonu specjalnego ZOMO?
• Czy pluton specjalny ZOMO działał na bezpośredni rozkaz, czy w ramach „obrony własnej”?
• Czy wyroki skazujące wyłącznie zomowców wyczerpują problem odpowiedzialności za śmierć górników?
Portal Obronny: – Musiało dojść do masakry w kopalni „Wujek”?
Jan Dziadul: – W ówczesnym województwie katowickim sytuacja była, powiedziałbym, konfrontacyjna. Zarówno ze strony władz, jak i ze strony niektórych działaczy „Solidarności”. Tutaj przed stanem wojennym rządził I sekretarz KW PZPR, komunistyczny radykał Andrzej Żabiński. On i jego ludzie w listopadzie 1981 r., na rocznicę rewolucji październikowej, w konsulacie ZSRR wznosili toasty za radzieckie czołgi. Atmosferę podgrzewało już wcześniej zdarzenie pod kopalnią „Sosnowiec”. Nieznani sprawcy wyrzucili fiolki z jakimś niezidentyfikowanym gazem. Doszło w listopadzie do strajku górniczego. Było więc wiele wydarzeń wskazujących na zbliżającą się konfrontację.
Wracając do „Wujka”. Dziś można „gdybać”, ale były realne przesłanki, że mogło się obyć bez krwawej pacyfikacji. Przypomnę, że wszystko zaczęło się w nocy z 12 na 13 grudnia od zatrzymania, a później – jak się okazało – internowania Jana Ludwiczaka, szefa kopalnianej „Solidarności”. Potraktowano go brutalnie, czego świadkami byli nie tylko mieszkańcy bloku, w którym mieszkał Ludwiczak. Całe przykopalniane osiedle widziało, jak przewodniczącego ciągnęli po ziemi milicjanci, jak go wrzucali do „nyski”.
Wcześniej siekierą milicjanci wyrąbali do Jana Ludwiczaka drzwi. Zastanawiałem się, czy to była pokazówka, żeby zastraszyć wszystkich, czy komuś ze strony tamtej władzy już wówczas puściły nerwy? Efekt tej akcji był taki, że tej nocy górnicy zaczęli wyjeżdżać z dołu, by pomóc przewodniczącemu. Kilku górników zostało pobitych, krew się lała na klatce schodowej przy mieszkaniu Ludwiczaków. Górnicy nie mieli pojęcia, co się dzieje. Dowiedzieli się o 6:00. Usłyszeli to słynne zdanie Jaruzelskiego, żeby nie polała się ani jedna kropla polskiej krwi. Tymczasem ta krew już się lała. Nic nie zapowiadało tragedii. O 13:00 górnicy rozeszli się, rozjechali się do domów.
– Nocna zmiana opuściła kopalnię. Ranna, już w poniedziałek, zaczęła strajkować. Czego się domagano?
– Na początku postulat był tylko jeden: uwolnić Ludwiczaka.
– I władza na to nie przystała…
– Bo była już pewna swojego. Potem strajkujący zaczęli dopisywać kolejne postulaty, jak zniesienie stanu wojennego, uwolnienie internowanych. To były dla władzy żądania nie do przyjęcia. Gdyby jakimś cudem Jana Ludwiczaka wówczas uwolniono? Rozmawiałem o tym z przywódcami strajku. Powiedzieli, że gdyby w poniedziałek ich jedyny postulat – uwolnić Ludwiczaka – został spełniony, to w tym dniu strajku by nie było…
– 15 grudnia MO strzelała do strajkujących w jastrzębskiej kopalni „Manifest Lipcowy”. Byli „tylko” ranni. To mogła być próba przed pacyfikacją „Wujka”?
– Niekoniecznie. Pierwotnie w tym samym dniu miał być odblokowany „Wujek”. Takie decyzje zapadły na posiedzeniu Wojewódzkiego Komitetu Obrony już 14 grudnia i te siły wojskowo-milicyjne się rozdzieliły na dwie grupy. Jedna pojechała do Jastrzębia-Zdroju, a druga ruszyła na Katowice… Pluton specjalny ZOMO, można go przyrównać do dzisiejszych antyterrorystów, był już przy „Wujku” 15 grudnia. Wtedy to planowo miało dojść do szturmu. Odwołano go po wiadomości, że w kopalni, wśród strajkujących, odprawiana była msza święta. Mszy nie było, ale wówczas ks. Henryk Bolczyk z pobliskiej parafii udzielił absolutio generalis, absolucji generalnej. On, żeby nie zaogniać atmosfery, wygłosił tam formułę po łacinie. Niektórzy kręcili głową, czy po łacinie jest ważne, czy nieważne. W każdym razie to uchroniło strajkujących przed późnopopołudniowym, planowanym szturmem. Na marginesie: w stanie wojennym Służba Bezpieczeństwa stała na stanowisku, że posługa wyświadczona górnikom przez ks. Bolczyka była wymuszeniem na nich przysięgi, że będą walczyć do ostatniej kropli krwi…
– Dlaczego „Wujek”, a nie Huta „Katowice”?
– Wówczas w województwie rządził gen. Czesław Piotrowski, minister górnictwa. Uważał, że jeśli nie stłumi się strajków w kopalniach, to nie będzie węgla i cały misternie szykowany plan stanu wojennego weźmie w łeb, delikatnie to określając. To po pierwsze. A druga przyczyna była całkiem prozaiczna: z koszar ZOMO w Katowicach-Piotrowicach najbliżej było do „Wujka”.
– Napisałeś książkę jako pierwszy o „Wujku” pod mocnym tytułem: „Rozstrzelana kopalnia”. „Rozstrzelanie” kojarzy się z egzekucją.
– Być może, mając obecną wiedzę, lekko bym tytuł zmienił. Niekoniecznie złagodził, ale coś tam przy nim trochę popracował. Wówczas chodziło mi o to, że w kopalni trwały intensywne walki przypominające takie bitwy ze średniowiecza. Z jednej strony górnicy z dzidami z metalowych prętów, kilofami i tak dalej. Z drugiej – ZOMO ze szturmowymi, długimi pałkami i plastikowymi tarczami, które przy każdym uderzeniu śruby czy jakiegoś innego narzędzia pękały, bo na zewnątrz był co najmniej 15-stopniowy mróz.
A tam tłukli się tak na fest. Targali się po szczękach, można tak powiedzieć, chociaż nikt tam poważnie jakoś nie ucierpiał. I w takich okolicznościach na linii walk znalazł się pluton specjalny ZOMO. Jak, dlaczego? Planowo miał ochraniać czołgi rozwalające mur kopalniany, bo jakoby strajkujący mieli je zaatakować koktajlami Mołotowa.
– I pluton użył broni. Strzelał do strajkujących z RAK-ów. Przecież w formacjach mających broń strzela się na rozkaz, a nie wedle własnego uznania.
– Tak, do użycia broni musi być wydany rozkaz. Chyba że używa się jej – jak potem twierdzili zomowcy – w obronie własnej. O to chodzi, bo pluton specjalny strzelał już dzień wcześniej. Do dziś nie wiadomo, jak milicjanci z plutonu specjalnego znaleźli się w środku tych „średniowiecznych” walk, wyposażeni w broń maszynową. Bez tarcz, nie mieli nawet pałek, więc byli jakby bezradni wobec górników rzucających czymś. W tym sensie nie można wykluczyć – chociaż nigdy tego nie potwierdzono wprost, nie udowodniono – że użycie broni zostało wymuszone.
– Może tak, może nie. Nie strzelali „przepisowo” po nogach. Strzelali, wiedząc, że mogą zabić. Trudno założyć, że tacy doborowi zomowcy ulegli panice. Nie po to ich szkolono, by panikowali. Były cztery procesy. W pierwszym, jeszcze wojskowym, w stanie wojennym skazano strajkujących, uniewinniono strzelających zomowców…
– Tak było. Ważne dla procesów już po roku 1989 było to, że funkcjonariusze plutonu przyznali się, że strzelali. Oczywiście – jak twierdzili – na postrach, po murze, w powietrze i tak dalej.
– Koniec końców po wielu latach procesów zapadły wyroki wobec tych, którzy strzelali do górników „Wujka”. Sześć lat – najwyższy wyrok. Za strzelanie do ludzi, za śmierć dziewięciu górników, zranionych – którzy mieli szczęście – już nie liczę…
– W pierwszym i drugim procesie winnych nie wskazano. Albo sprawy umorzono, albo uległy przedawnieniu. Takie było wówczas prawo. W trzecim było już inaczej, bo czyny członków plutonu specjalnego potraktowano jako zbrodnię komunistyczną i uznano, że górnicy działali w dobrej sprawie. To pozwoliło skazać funkcjonariuszy. I to niezgodnie z klasycznymi zasadami naszego prawa, bo w takiej sytuacji odpowiedzialność i kara muszą być przypisane konkretnej osobie. Trzeba było udowodnić, że X strzelał do Y. Po latach nie można było jednak tego rozpoznać. Dlatego Sąd Okręgowy, a potem Sąd Najwyższy uznały, że w tej sytuacji wina jest zbiorowa i dotyczy całego plutonu.
– Niecodzienne to było rozwiązanie…
– Tak, w sumie z nim zgadzałem się, bo prawomocne skazanie otwierało drogę rodzinom zabitych i rannych do odszkodowań czy innych świadczeń. Prawo być może zostało lekko naciągnięte, ale w dobrej wierze. Kilka osób nie doczekało wyroków. Były dowódca katowickiego ZOMO, płk Kazimierz Wilczyński, zmarł przed końcem procesu. Aktu oskarżenia nie doczekał ówczesny komendant wojewódzki MO gen. Jerzy Gruba. Również kilka innych osób odeszło do sądu bożego. Rozmawiałem ze wszystkimi stronami oprócz generała Kiszczaka – jakoś mi się nie udało. Wniosek był taki, że wszyscy chcieli dobrze, a wyszło jak zawsze, po naszemu…
RIP: • Józef Czekalski (48 lat), • Krzysztof Giza (24 lata), • Joachim Gnida (28 lat), • Ryszard Gzik (35 lat), • Bogusław Kopczak (28 lat), • Andrzej Pełka (19 lat), • Jan Stawisiński (21 lat), • Zbigniew Wilk (30 lat), • Zenon Zając (22 lata).
Polecany artykuł: