• Najnowszy Tomahawk w wersji Block V kosztowałby ok. 1,4–1,5 mln USD za sztukę; to drogie i logistycznie wymagające rozwiązanie.
• Tomahawki są zasadniczo odpalane z okrętów nawodnych i podwodnych, to ogranicza ich efektywne wykorzystanie w warunkach wojny na Ukrainie.
• Nawet przy dostawach liczbowo ograniczonych (kilkanaście–kilkadziesiąt, nie setki) efekt operacyjny byłby ograniczony, bardziej miałby wymiar propagandowy niż zmieniający istniejący stan rzeczy.
Celów w Rosji jest dużo i jeszcze więcej potrzeba rakiet, by je zniszczyć
Gdyby Ukraińcy mieli Tomahawki, to z pewnością mieliby w co strzelać. ISW (Institute for the Study of War/Instytut Studiów nad Wojną) wyliczył, że w zasięgu rażenia tymi rakietami jest 1900 znaczących celów. Zanurzając się znacznie w głębinach oceanu wyobraźni, nie można jednak wydumać sobie, że Ukraina zaatakowałaby już nie 1900, ale nawet 90 takich celów. Z prostej przyczyny: Kijowa prawdopodobnie nie stać na kupno nawet setki rakiet, a USA pod rządami Trumpa prezentów nie rozdaje (Joe Biden, umówmy się, też nie występował w roli świętego Mikołaja).
Według danych z marca 2024 r. od 1987 r., gdy ruszyła produkcja, do 2023/24 r. siły zbrojne USA kupiły od General Dynamics 8959 pocisków Tomahawk (w niektórych źródłach – 8919) w różnych jego wersjach. Zakładając, że Biały Dom mówiąc o „dostawach” tych rakiet, mówi o ich sprzedaży, to nie wiadomo, w jakim wariancie miałyby to być pociski. A kilka ich jest, w tym najrzadszy: AGM-60, Tomahawk w wersji do odpalania z samolotów (do tego przystosowanych), jest ich ledwie 59 sztuk. Ten sortyment z pewnością nie jest brany pod uwagę w dostawach dla Ukrainy. Gdyby Kijów zażyczyłby sobie pocisków w najnowszej wersji (Block V), to za sztukę płaciłby ok. 1,4 mln USD. To cena z jednego z kontraktów w 2022 r.
Tak po prawdzie 1,4-1,5 mln USD za coś, co może dolecieć daleko od granicy i spowodować u wroga straty wielokrotnie większej wartości, to i tak niezły deal. Oczywiście pod warunkiem, że pocisk nie zostałby zestrzelony, co jest prawdopodobne. To zdarza się, ale jest... Tylko jeden, wcale niemały problem. I nie chodzi tu o to, czy prezydent Trump liczy się z opiniami prezydenta Putina, czy też ma je w tzw. poważaniu. Rzecz nie w tym. Chodzi o kwestie techniczne, a nie polityczne, choć jedne i drugie ważkie są.
Strzelanie takim Tomahawkiem to nie to samo, co prowadzenie ostrzału rakietami z Himmarsów. Takie rakiety trzeba mieć z czego odpalać. Samoloty odpadają, bo Ukraina w posiadaniu przystosowanych do tego maszyn nie jest i długo nie będzie. Poza tym takich rakiet jest niewiele, więc Stany trzymają je „dla siebie”. BGM-109 Tomahawk może być odpalany z mobilnych systememów Typhon. Problem w tym, że w amerykańskiej jest to nowość, obecna od 2022 r. i USA mają dwie w pełni operacyjne baterie tego systemu.
Zasadniczo te rakiety wylatują w kierunku celu z okrętów podwodnych i nawodnych. Raczej wątpliwe jest, by USA dostarczyły choćby jeden mobilny system, nie wspominając już okręcie. Zresztą, gdzie miałby działać, na którym akwenie? Pomińmy to. Pomińmy także i to, że Tomahawki nie grzyby i na deszczu nie rosną. Ich produkcja jest ograniczona, a potrzeby Stanów Zjednoczonych – z przyczyn gorejącej geopolityki – wzrastają…

Załóżmy, że te kilka mobilnych wyrzutni Tomahawków trafiłoby na Ukrainę
To oznacza, że ostrzał z Tomahawków byłby prowadzony w ograniczonym zakresie. Duży efekt można byłoby uzyskać, zasypując wroga nie jedną czy trzema rakietami. To teoria, bo praktykę i tak określałyby zasoby Tomahawków będących (w hipotetycznym) posiadaniu Ukrainy. To co jest, jak to się kolokwialnie powiada, grane, szanowni Państwo?
A i owszem, toczy się gra, której celem jest wywarcie presji na Rosję. Zdecydowanie wirtualnej niż realnej, czego świadomość mają rosyjscy wojskowi, którzy niekoniecznie muszą być mało rozgarniętymi, jak ich częstokroć przedstawia się w zachodnich publikatorach.
OK. Załóżmy jednak, że Trump (który zmienny jest) nie wziął sobie do serca opinii Putina, z którym tak serdecznie witał się w sierpniu na Alasce… Załóżmy, że chcąc odegrać się za to, że Putin go ograł, prezydent Stanów zgodziłby się na dostawy Tomahawków dla Ukrainy. No to ile ich może wysłać, na odroczony mocno kredyt, – pół tysiąca? Nigdy, to mrzonka. USA muszą mieć w swoim arsenale zapas tych rakiet, na wypadek (wieszczonego) konfliktu z Chinami.
W takim układzie na Ukrainę trafić może kilkadziesiąt pocisków, a może tylko kilkanaście? Tyle, by Ukraińcy mieli czym, od czasu do czasu, strzelić w Rosję, a Rosjanie musieli się zastanawiać nad tym, ile takich rakiet mają Ukraińcy. Uff, zdanie długie, ale stwierdzę teraz krótko: mając tak mało Tomahawków, wiele się nimi nie zwojuje. W Kreml Kijów nie odważy się strzelać, a nawet „gdyby”, to szansa trafienia nie jest taka duża, jakby się chciało, aby była.
Pamiętajmy, że skoro od początku wojny Ukraina zabiega o niemieckie Taurusy, a Berlin zwodzi Kijów, to Trump miałby bez wahania dostarczyć Ukrainie pociski groźniejsze w skutkach użycia od owych Taurusów? Sami sobie, szanowni Państwo, odpowiedzcie na to pytanie. Chciałby się mylić w przedstawionej ocenie.
To jaki morał płynie z tych opowieści? A taki, że jak Ukraina chce niszczyć cele w Rosji, by skłonić jej kierownictwo polityczne do negocjacji, musi to czynić własną bronią i sposobami. Zełenski zapowiadał, że SZU mają takie możliwości. Ile w tym politycznego marketingu, a ile prawdy, to nie chce mi się zgadywać…
Polecany artykuł: