T-14 Armata to czołg IV generacji. Projektowano go przez pięć lat Po raz pierwszy zaprezentowany w maju 2015 r. na Placu Czerwonym, na paradzie z okazji Dnia Zwycięstwa. Wówczas, podczas próby generalnej, maszyna zepsuła się. Pokazywane na paradach czołgi IV generacji, mające górować na wszystkimi innymi maszynami NATO i jego sojuszników, zostały już – jakoby – przerzucone na Ukrainę. Według pierwotnych planów do roku 2020 Urałwagonzawod miał wyprodukować 2,3 tys. sztuk (wg innych źródeł – 2,8 tys.). Ostatecznie z armia rosyjska kupiła 132 maszyny, w tym nie tylko Armaty, ale i ciężkie wozy bojowe T-15 bazujące na gąsienicowym podwoziu Armata (stąd nazwa czołgu, „obiektu 148”).
T-14 miano – jak ogłosiło rosyjskie Ministerstwo Obrony – przetestować w warunkach bojowych, w Syrii (wrzesień 2015 – marzec 2016 r.). Czy to były „warunki bojowe”, które można porównać z panującymi na Ukrainie? Raczej nie. T-14 były w Syrii mocno chronione, by przez przypadek nie stała im się krzywda, a tym bardziej, by nie były przejęte przez wroga. O takim komforcie załogi Armat skierowanych na front na Ukrainie mogą zapomnieć. Tak samo, jak o wielkoseryjnej produkcji i zamówieniach zagranicznych z państw tradycyjnie kupujących broń od ZSRR/Federacji Rosyjskiej. Podobno do 2027 r. z fabryki ma zjechać do 400 sztuk „najnowocześniejszych czołgów na świecie”. Jednocześnie resort obrony zamówił (z terminem realizacji do... 2027 r.) 400 czołgów T-90M, które wg pierwotnych planów miał być zastąpione Armatami.
Na papierze T-14 wygląda na idealną maszynę. Wiele danych o nim jest utajnionych. Wiadomo, że załogę chronią nie tylko zaawansowane systemy obrony aktywnej i pasywnej, ale także specjalna, pancerna kapsuła umieszczona w podwoziu czołgu, bo wieża jest bezzałogowa. Jest jednak słabo opancerzona, przez co – jak twierdzą niektórzy eksperci – można ją uszkodzić nie tylko z przestarzałych dział kalibru 100 mm (w czołgach T-55 takie są), ale z nowoczesnych działek o znacznie mniejszym kalibrze, np. 30-milimetrowych montowanych na naszych Rosomakach, również jest to możliwe. Nawet, jeśli nie mają racji, to nie ma takiej wieży w jakimkolwiek ze współczesnych czołgów, która przetrwałaby kontakt z rakietą przeciwpancerną, szczególnie, gdy uderza ona w strop wieży. I o tym Rosjanie doskonale wiedzą.
Swoje najnowsze czołgi Rosjanie muszą więc wszelkimi możliwymi środkami chronić przed ukraińskimi pociskami. Skoro Rosja wykorzystuje Armaty propagandowo, to zniszczenie choćby jednego T-14 byłoby ciosem dla propagandy rosyjskiej, a sukcesem dla ukraińskiej. Z tych względów nie należy oczekiwać, by Armaty były skierowane na front. Można jednak spodziewać się, że pojawią się w rosyjskim przekazie informacyjnym filmiki ukazujące, jak dobrze sobie radzą super-tanki w walce z neonazistami. Z wojskowego punktu widzenia nawet skierowanie do prawdziwej walki wszystkich jeżdżących dziś Armat na nie wiele by się zdało. Setka T-14 potrzebowałaby połączonego wsparcia piechoty i lotnictwa wspomaganego dokładnym rozpoznaniem. Tego – na obecnym etapie wojny – armia rosyjska nie zapewni. Nie da takich gwarancji skoro od początku „specjalnej operacji wojskowej” straciła ok. 3 tys. czołgów. Według danych z lipca 2022 r. Międzynarodowego Instytutu Studiów Strategicznych (IISS) Rosja miała mieć w linii około 2,8 tys. czołgów, zaś kolejne ponad 10 tys. zmagazynowanych. Większość z nich to czołgi z rodziny T-72 (ok. 2 tys. w linii i ok. 7 tys. w rezerwie).
Polecany artykuł: