Czy Ukraina zaakceptowałaby domiemany plan Trumpa?
Europa głośno i wszędzie, przynajmniej przez sfery władcze, głosi, że stoi murem za Ukrainą i jej polityką zakończenia wojny po odzyskaniu tego, co utraciła w 2014 r. i później wskutek rosyjskiej agresji. Co prawda prezydent Ukrainy stara się pokazać, że ma dobre relacje z Donaldem Trumpem, ba – nawet kilka tygodni temu przedstawił mu swój scenariusz zakończenia wojny, który nazwał – nomen omen – „Planem Zwycięstwa”, ale Trump zrobi to, co będzie chciał uczynić, a nie to, o co wnosi Zełenski.
Obecnie sumaryczna pomoc (finansowa i wojskowa) USA jest nieco większa od europejskiej. Z tego co podają media i wyszukiwarka Google wspomagana przez ChatGTP, to Stany wspomogły Ukrainę pomocą o łącznej wartości 175 mld USD, a Unia o nominale 155 mld USD. Co to oznacza?
A to, że taka pomoc może być instrumentem kształtowania, można byłoby to tak określić, świadomości politycznej elit władzy Ukrainy (Zełenski nie jest, jakby się mogło wydawać jej władcą absolutnym). Nie będę się bawił w kwiecistość języka dyplomatycznego i prostomyślnie zaryzykuję stwierdzenie: jeśli Ukraina nie zaakceptowałby propozycji zakończenia wojny na warunkach USA, to… Różnie może być. I sporo czasu może minąć nim Unia będzie w stanie wypełnić lukę pomocową powstałą po (ewentualnej rezygnacji USA).
I nie chodzi tu o finanse. W 2023 r. PKB Unii Europejskiej wyniosło w roku 2023 circa 18,1 biliona USD, więc ten dodatkowy wydatek nie wywróciłby Unii z posad bryły świata. Problem tkwi w tym, że tak USA, jak i UE pomagają Ukrainie – mimo głoszonych szumnych haseł o solidarności z nią – na mniej, ujmując to publicystycznie – niż na pół gwizdka. A teraz „po księgowemu”: 155 mld USD dotychczasowej pomocy Unii stanowi 0,91 proc. jej PKB z 2023 r. Coś w tej materii komentować? Ok. Zostawmy te rachunki księgowym, czyli ministrom finansów państw sojuszniczych. Wróćmy to planów przedstawianych przez wyżej wymienione amerykańskie „publikatory”.
Zamrożenie wojny - owszem, ale jej zakończenie - niekoniecznie
Program Trumpa (cały czas zakładam, że doniesienia mediów mają pokrycie w realiach) należałoby określić, jako zamrożenie a nie zakończenie wojny. Owszem, po utworzeniu tzw. strefy zdemilitaryzowanej pewnie doszłoby do podpisania jakiegoś porozumienia. Czy jednak byłby to traktat pokojowy?
Można mieć wątpliwości. Po pierwsze ani I, ani II wojna światowa nie zakończyły się podpisaniem czegoś, co z pełnym przekonaniem i wedle prawa międzynarodowego można byłoby nazwać „traktatami pokojowymi”. Wojny w Korei i Wietnamie zakończyły się porozumieniami, ale nie traktatami pokojowymi. Jeśli więc Donald Trump chce zakończyć wojnę i przelew krwi na Ukrainie poprzez utworzenie strefy zdemilitaryzowanej (5 razy dłuższej od tej między państwami koreańskimi), to jasne wydaje się, że w grę wchodzi bardziej „porozumienie o zakończeniu wojny” niż „traktat pokojowy”.
W tym miejscu należy z grubsza naszkicować, czym jest ów traktat według prawa międzynarodowego, a ściślej – wedle Konwencji Wiedeńskiej z 1969 r. A zatem to taki akt prawny walczących w wojnie stron, w którym regulują one:
• wyznaczenie daty zaprzestania walk i potwierdzenie końca konfliktu;
• zmiany terytorialne lub potwierdzają istniejące granice (sprzed konfliktu);
• uzgodnienia dotyczące odszkodowań za szkody wyrządzone podczas wojny;
• mechanizmy utrzymania pokoju i przeciwdziałania przyszłym konfliktom.
W planie Trumpa najłatwiej będzie osiągnąć regulacje w pierwszym z podpunktów. Osiągnięcie porozumienia w pozostałych wydaje się dość wątpliwe, a wręcz niemożliwe, jeśli strony nie pójdą na tzw. kompromisy. A to nie będzie łatwe. Szersze rozważania w na ten temat pozostawiam zawodowym analitykom.
Przyszłoby światu czekać na „nowego” Gorbaczowa?
Nawet jednak i oni swoje prognozy będą opierali na szczątkowych (bo jawnych) danych i logicznych wywodach wyprowadzonych na ich podstawie. Mogą one być celne, ale mogą być niczym strzały w płot. Gdyby – publicyście pozostaje tylko „gdybanie” – Trump zrealizował to, o czym napisano w „N” i w „WSJ”, to… Ukraina znalazłaby się w sytuacji nie do pozazdroszczenia.
Unia Europejska również. Bo na wzór rozstrzygnięć koreańskich musiałaby utrzymywać kontyngenty wojskowe na linii demarkacyjnej (zakładając, ze Rosja na to zgodziłaby się, co nie jest takie aksjomatyczne). I to nie przez rok, czy dwa.
W planie przedstawionym w amerykańskiej prasie jest jeszcze jedna niewiadoma: a jaki status miałby mieć w tym rozwiązaniu Krym? Moskwa przystałaby na rozwiązanie, o którym wspominał swego czasu Radosław Sikorski? O kontrolę ONZ nad Półwyspem?
Na koniec w ramach publicystycznego „gdybania”… Czy można wykluczyć to, że Moskwa z tych 18,1 proc. zajętej Ukrainy nie chciałaby utworzyć jakiegoś tworu państwowego z „Ukrainą” w nazwie? Jeśli tak stałoby się, to mielibyśmy powtórkę z historii. Patrz RFN i NRD. Ze wszelkiego tego konsekwencjami. I czekaniem przez dekady na „nowego” Gorbaczowa...