Igor Rakowski-Kłos: – Czy 8 maja 1945 roku to święto polskiego żołnierza?
Piotr Korczyński: – Odpowiadając na to pytanie, przywołam jednego z najbardziej cenionych i legendarnych oficerów Polskich Sił Zbrojnych, generała Stanisława Sosabowskiego, twórcę i dowódcę 1. Samodzielnej Brygady Spadochronowej: „Nie wiemy, co nas czeka jutro. Ale wiemy jedno: że jesteśmy i będziemy żołnierzami i obywatelami Polski i tylko Polski […]. Będziemy służyć Polsce: – dla której polegli nasi Koledzy pod Arnhem i Driel; – dla której polegli śmiercią żołnierską Polacy w kraju i na obczyźnie w ciągu sześciu lat w walce z Niemcami pod Kutnem, Warszawą, Narvikiem, na polach Lotaryngii, pod Tobrukiem, Monte Cassino, Falaise, Gdańskiem, Kołobrzegiem i Berlinem; – dla której ginęli nasi lotnicy i marynarze; – dla której w obozach koncentracyjnych, wśród tortur i katuszy, ginęli Polacy, mężczyźni, kobiety, dzieci. Jesteśmy i będziemy żołnierzami i obywatelami tej Polski, która, mimo wszystkich przeciwności losu i wysiłków wrogów, nie zginęła i nie zginie, bo nie zginie Sprawa, dla której giną ludzie”. Generał dał tu do zrozumienia wyraźnie: żołnierska krew jest jedna i jednakowo powinna być traktowana.
– Jaki był polski udział w zdobyciu Berlina?
– Jak skrupulatnie wyliczył prof. Edward Kospath-Pawłowski, bezpośrednio w szturmie Berlina wzięło udział 12 700 żołnierzy polskich, więc w morzu jednostek Armii Czerwonej może wydawać się to kroplą. Jednakże, wbrew pozorom, nie było to jedynie działanie propagandowe, mające z łaski Stalina uprawomocnić rządy komunistyczne w Polsce. Dopuszczenie polskich żołnierzy do szturmu stolicy III Rzeszy miało jak najbardziej znaczenie wojskowe. Walki uliczne to dla żołnierzy – nawet tych zaprawionych w bojach – ciężkie doświadczenie, a dla pancerniaków to prawdziwy horror. Niemcy do samego końca byli mistrzami w niszczeniu broni pancernej nieprzyjaciela, a osłona ruin jeszcze bardziej w tym aspekcie zwiększała ich możliwości. Sowieci tracili pod Berlinem i w samym mieście setki czołgów, bo brakowało im fizylierów i piechoty do ich osłony.
Taką właśnie rolę spełniali kościuszkowcy z 1. Dywizji Piechoty im. Tadeusza Kościuszki. Polska dywizja częściami ruszyła do boju 30 kwietnia wieczorem. Pierwsze były grupy szturmowe 3 Pułku Piechoty. Kościuszkowcy ubezpieczali natarcia sowieckich czołgów wzdłuż linii: Tiergarten (stacja kolei miejskiej) – Brama Brandenburska – centrum sektora „Z” (Zitadelle).
O zażartości tych walk świadczy liczba utraconych przez Sowietów czołgów – w ciągu dwóch dni, i mimo osłony kościuszkowców, stracili w centrum Berlina blisko 200 wozów! Gdyby nie Polacy, strat byłoby znacznie więcej, a walka z pewnością trwałaby dłużej. Szturm Berlina zakończył się o świcie 2 maja. Wówczas to żołnierze z polskiego 3. Pułku Piechoty w centrum miasta połączyli się z nacierającymi od wschodu czerwonoarmistami z 8. Armii. Informację o kapitulacji Berlina przekazano polskiej dywizji o 7:00 rano, lecz walki trwały jeszcze do 13:00, a nawet dłużej. Wtedy na zdobytych przez Polaków budynkach – na Tiergarten, Politechnice Berlińskiej oraz na Siegessäule (Kolumnie Zwycięstwa) i Bramie Brandenburskiej – załopotały biało-czerwone flagi (które po kilku godzinach usunęli Rosjanie – Portal Obronny).
– Berlin zdobywali nie tylko kościuszkowcy...
– Oprócz kościuszkowców w Berlinie walczyli także polscy artylerzyści, saperzy, a nad miastem pojawili się też polscy lotnicy, głównie z dywizjonów szturmowych. Jako pierwsza udział w bitwie o Berlin wzięła 1. Samodzielna Brygada Moździerzy. Wspierała sowiecką 47. Armię, nacierającą od zachodu przez Spandau i Poczdam.
Do najkrwawszych walk brygady doszło 29 kwietnia. Tego dnia na pozycje 47. Armii uderzyli kadeci szkoły oficerskiej SS. Piechota sowiecka nie wytrzymała tego natarcia i fanatycznych młodych hitlerowców zatrzymał dopiero ogień polskiego 11. Pułku Moździerzy.
Drugą polską jednostką, którą od 27 kwietnia włączono do operacji berlińskiej, był 6. Warszawski Samodzielny Zmotoryzowany Batalion Pontonowo-Mostowy. Pod tą długą nazwą krył się oddział wyjątkowy w Wojsku Polskim, gdyż jego saperzy prawie całkowicie byli wyposażeni w amerykański sprzęt, który Rosjanie przekazali im z Lend-Lease. W ataku na Berlin zostali podporządkowani sowieckiej 2. Armii Pancernej. Dla niej batalion budował – pod nieprzyjacielskim ogniem – przeprawy przez Hawelę, Sprewę i liczne kanały Charlottenburga w kierunku centrum Berlina.
Równocześnie z batalionem saperskim do walki skierowano 2. Pomorską Brygadę Artylerii Haubic. Początkowo w całości wspierała ona 2. Armię Pancerną, a od 30 kwietnia część jej pułków przydzielono do wsparcia rodaków z dywizji kościuszkowskiej. Ciężkie haubice brygady wspierały szturmowe drużyny kościuszkowców, prowadząc ogień na wprost. Jak widzimy, były to wszystko oddziały doborowe, powtórzmy – niezbędne do walk w mieście, i z pewnością bez nich jednostki pancerne Armii Czerwonej skreślałyby ze stanów znacznie więcej czołgów i ich załóg.
– Czy coś łączyło polskich żołnierzy, którzy zdobywali Berlin? Światopogląd, pochodzenie?
– Z grubsza żołnierzy Wojska Polskiego na Wschodzie można podzielić na trzy podstawowe grupy: pierwszą tworzyli byli łagiernicy i zesłańcy, którzy nie mieli szczęścia zdążyć do armii generała Władysława Andersa. Do tej grupy zaliczyłbym jeszcze niedobitki Polonii sowieckiej, które ocalały z przedwojennej Akcji Polskiej NKWD, oraz nielicznych przedstawicieli mniejszości narodowych – Żydów, Białorusinów czy Ukraińców, mających przedwojenne obywatelstwo polskie.
Druga grupa powstała po ponownym zajęciu przez Armię Czerwoną polskich Kresów. W niej znaleźli się między innymi żołnierze kresowych jednostek Armii Krajowej – głównie szeregowcy i podoficerowie – którym Sowieci po rozbrojeniu dawali alternatywę: albo wywózka „na białe niedźwiedzie”, czasem też grożono egzekucją, albo wstąpienie do armii Berlinga.
Trzecią grupę tworzyli poborowi z ziem centralnej Polski, mobilizowani do wojska dekretami władz Polski Lubelskiej. Do nich zaliczyłbym „podgrupę” powstańców warszawskich i akowców z wszystkich regionów zajmowanych przez Armię Czerwoną oraz partyzantów innych formacji – oczywiście Armii Ludowej, ale też Batalionów Chłopskich. Zdarzali się nawet żołnierze z przeszłością Narodowych Sił Zbrojnych, którzy zatajali ten fakt, a na froncie mogli zatrzeć swe ślady przed sowieckimi i polskimi służbami bezpieczeństwa.
Była to polityczna i ideowa mozaika daleka od ideału politruków. Sporą część tego wojska łączyło jeszcze jedno bardzo mocne spoiwo: doświadczenie wyniesione z nieludzkiej ziemi – na własnej skórze poznali oni, czym w istocie jest Związek Sowiecki. Dlaczego godzili się na służbę w wojsku kontrolowanym przez komunistów i dowodzonym w większości przez oficerów przebranych w polskie mundury? Paradoksalnie właśnie dlatego – by za wszelką cenę wrócić do Polski. Nie zapominajmy też o tym, że na terytorium Związku Sowieckiego pozostawały rodziny owych żołnierzy, które dzięki nim mogły po wojnie jako repatrianci przyjechać do Polski.
Dziś łatwo nam oceniać, bo wiemy, co się później wydarzyło. Jednak wtedy nie było oczywiste, czy po pokonaniu Niemiec dotychczasowi sojusznicy – Amerykanie i Sowieci – nie zaczną nowej wojny między sobą, w rezultacie której Lwów z Wilnem powróciłyby w nasze granice. Na to liczyli nie tylko żołnierze polscy na Zachodzie, konspiratorzy z AK czy NSZ, ale i wielu żołnierzy z szeregów 1. i 2. Armii WP – wszak ich domy pozostały za kordonem na Bugu...
– Polskie siły na Zachodzie podlegały dowództwu alianckiemu, polskie siły na Wschodzie – Armii Czerwonej. Czy to była sytuacja symetryczna?
– Nie może być mowy o symetrii. Wyższe dowództwo Polskich Sił Zbrojnych składało się z polskich oficerów, którzy podlegali legalnym władzom polskim – zarówno wojskowym, jak i politycznym. To z nimi władze alianckie ustalały podległość operacyjną poszczególnych polskich jednostek.
Natomiast wyższe dowództwo 1. i 2. Armii Wojska Polskiego w przytłaczającej większości składało się z tak zwanych „POP-ów”, czyli: pełniących obowiązki Polaków oficerów sowieckich. Obecność dosłownie kilku wyższych oficerów mających za sobą służbę w armii II Rzeczypospolitej – z Berlingiem, Żymierskim czy Leonem Bukojemskim na czele – zresztą oddanych władzom sowieckim, nie zmienia tego faktu w żaden sposób.
Teoretycznie dowództwo WP podlegało władzom w Lublinie, a następnie w Warszawie, w praktyce więcej do powiedzenia mieli tutaj sowieccy marszałkowie – dowódcy poszczególnych frontów. Ale podkreślmy: nie można o to winić żołnierzy tego wojska ani przez to umniejszać ich poświęcenia na froncie. Nie oni sobie wybierali takie dowództwo.
– Kaja Kaźmierska i Jarosław Pałka w książce „Żołnierze ludowego Wojska Polskiego. Historie mówione” podali, że straty tej formacji wyniosły prawie 67 tys. zabitych, rannych i zaginionych żołnierzy. Podkreślili, że ta ofiara nie została powiązana z wolnościowymi dążeniami Polaków, bo celem Stalina było wprowadzenie władzy komunistycznej zależnej od Moskwy. Jednym z instrumentów mających mu to umożliwić stało się polskie wojsko. Czy zgadza się pan z taką interpretacją?
– W stwierdzeniu, że „ofiara polskich żołnierzy na froncie nie została powiązana z niepodległościowymi i wolnościowymi dążeniami Polaków”, różnię się z autorami tej niewątpliwie znakomitej książki. Już samo cytowane na początku przemówienie generała Sosabowskiego stoi w sprzeczności z tą tezą, bo generał jak najbardziej powiązał ofiarę polskich żołnierzy na Wschodzie z dążeniami jego spadochroniarzy pod Arnhem…
Nie chciałbym, by mój głos został odebrany jako relatywizowanie roli wojska, jaką mu komuniści przeznaczyli w utrwalaniu ich władzy w Polsce pod sowieckimi bagnetami. Wielu żołnierzy z szeregów 1. czy 2. Armii porobiło kariery polityczne, ale wielu innych z komunizmem nie chciało mieć nic wspólnego, co przypłaciło także represjami. Przypomnijmy, że sami żołnierze podziemia niepodległościowego brali pod uwagę, kogo mają przed sobą – czy frontowych żołnierzy, czy bezpiekę lub KBW. Walki z tymi pierwszymi unikali, zresztą podobnie często czyniło wojsko, a bywało, że dogadywali się, iż walczyć nie będą.
Powtórzę raz jeszcze: dziś jesteśmy mądrzejsi o te 80 lat, jakie minęły od zakończenia II wojny światowej, co kusi do generalizowania i oceniania ludzi, którzy owej wiedzy nie mieli. Pamiętajmy, że żołnierze 1. i 2. Armii WP nie szli do ataku z okrzykiem „Za Stalina” czy „Za komunizm”, lecz „Za Polskę”. W ich mniemaniu marzenie o niepodległej Polsce jak najbardziej korelowało z tym, do czego dążyli ich koledzy – często krewni – w Polskich Siłach Zbrojnych w Wielkiej Brytanii czy we Włoszech. Sowieci, ze Stalinem włącznie, nie mogli być tego wojska do końca pewni, co pokazał chociażby rok 1956…
W 80 lat po zakończeniu II wojny światowej powinno się skończyć raz na zawsze dzielenie żołnierskiej krwi na lepszą i gorszą. Niewątpliwie bitwy o Wał Pomorski, Kołobrzeg i także nasz udział w szturmie Berlina były jak najbardziej zbieżne z polską racją stanu.
PS. Rozmowa po skrótach redakcyjnych.
Piotr Korczyński – p.o. redaktora naczelnego kwartalnika Polski Zbrojnej. Historii, historyk, grafik i publicysta; autor książek, m.in. Przeżyłem wojnę… Ostatni żołnierze Walczącej Polski, Zapomniani. Chłopi w Wojsku Polskim, 15 sekund. Żołnierze polscy na froncie wschodnim.